|
Poll :: Czy czytasz Inside? |
Tak |
|
66% |
[ 8 ] |
Tak |
|
33% |
[ 4 ] |
|
Wszystkich Głosów : 12 |
|
Autor |
Wiadomość |
Vena
Wilkołak
Dołączył: 28 Lut 2009
Posty: 117 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 12 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Lubań
|
Wysłany:
Nie 14:12, 10 Sty 2010 |
|
Rozdział 5 - Betowany przez wspaniałą młodą1337
http://www.youtube.com/watch?v=DcLNkH7csgM
„Bramy więzienne nie otworzą się dla mnie
Czołgam się na dłoniach i kolanach
Och, sięgam po ciebie.
Jestem przerażony tymi czterema ścianami,
Żelazne belki nie mogą utrzymać mojej duszy wewnątrz.
Wszystko, czego potrzebuję to ty.
Przyjdź, proszę, wołam cię.
I krzyczę do ciebie.
Prędzej, spadam!
Pokaż mi jak to jest
Być ostatnim, który stoi.
Naucz mnie odróżniać dobro od zła
A pokażę ci, kim mogę być.
Powiedz to dla mnie.
Powiedz to do mnie.
Powiedz, jeśli zasługuję na ratunek.
Szybciej, ja spadam!”
Światło. Jasność i ciemność. Opadanie i wstawanie. Przygniatający ciężar powietrza i oswabadzająca lekkość głazu... Wszystko i nic. Gdzie jestem? Tam, czy tu? Wszędzie, a może nigdzie? Nie czuję swojego ciała, nie wiem nawet, czy jestem połączony ze swoim mózgiem. Jeśli nie, dlaczego myślę i jestem świadomy? Chyba, że to wszystko jest jakąś grą, mistyfikacją, hipnozą...
Próbowałem przypomnieć sobie cokolwiek, co pomogłoby mi umiejscowić się w czasie. Istnieję teraz, wcześniej, czy później? Jestem myślą, istotą, czy tylko chwilą? Zanim zdążyłem odpowiedzieć sobie na te pytania, usłyszałem niewyraźny, ale ciepły głos, który przywodził na myśl bezwarunkowe bezpieczeństwo.
- Kiedyś, gdy Pan Bóg przyjdzie po ciebie, pójdziesz do nieba... I wtedy znów mnie zobaczysz, drogie dziecko. Będziemy razem, szczęśliwi i nierozłączni... – szeptała kobieta. Jej słowa były delikatne i ulotne jak nikły płomyk świecy zapalonej przy wietrznej pogodzie.
Głos mojej mamy zamilkł, a ja boleśnie i z trudem przypomniałem sobie, co było potem. Jej śmierć.
- Mamo... Mamusiu! Nie zostawiaj mnie! Wróć! – małe dziecko kwiliło skulone w mojej głowie. To ja, ja byłem tym dzieckiem. Czułem, naprawdę odczuwałem, wstrząsające mną dreszcze rozpaczy. Chciałem sięgnąć w przód i zatrzymać ukochaną osobę, ale wszystko znikło. Wydawało mi się, jakby całość odbyła się dawno, ale dlaczego ból straty był tak ostry jak wtedy? Dlaczego nagle poczułem, jak piecze mnie serce, jak oczy napełniają się łzami, a dusza rozdziera się na kawałki? Dlaczego przeżywam ponownie śmierć mojej mamy? Czy to możliwe, że teraz cierpię jeszcze bardziej?
A może to było wezwanie, aby „pójść dalej”? Skoro tak, to dlaczego widziałem tylko ciemność? Gdzie jest to sławetne niebo? Istnieje? A może to ja byłem niegodny, aby je ujrzeć. Zostawiłem za sobą małe dziecko, którego przeznaczeniem było stanąć przed samym Bogiem i bawić się z aniołkami. Straciłem możliwość zobaczenia ponownie moich bliskich… Zbyt wiele błędów popełniłem, zbyt wiele winy mnie przepełniało. Czułem, jak pali mnie od środka, niczym żrący płyn przemieszczający się wraz z krwią w żyłach. Bramy między mną a szczęściem na zawsze pozostaną zamknięte, tak samo jak moje wewnętrzne więzienie.. Ta sytuacja była bardzo znajoma, ale jednocześnie wydała mi się czymś tak strasznym, że umysł nie chciał sobie przypomnieć dlaczego. Odgrodził tamte wspomnienia żelaznym murem, za którym, tego byłem pewien, znajdował się ból, cierpienie i poniżenie.
A może... może nie umarłem? Czy to oznacza, że ON przejął nade mną kontrolę? Jeśli tak, to co się ze mną stanie? Zajmę jego miejsce i będę żył jako cichy głosik w głowie? – panikowałem, dusząc się w natłoku domysłów, z których każdy wydawał się być jeszcze gorszy od poprzedniego.
Próbowałem choć na chwilę uspokoić wewnętrzny monolog. Od razu odzyskałem spokój, jakbym miał pełną władzę nad własnymi procesami myślowymi. Nadal uwięziony, próbowałem wyłapać jakiekolwiek sygnały z otoczenia. Nic nie widziałem, ale znów usłyszałem głosy. Tym razem o wiele chłodniejsze, dochodzące z zewnątrz. Nie mogłem być jednak pewien, że nie jest to nowe wspomnienie.
- Stan fizyczny uległ poprawie, ale pacjent nadal się nie obudził…
- Myślę, że to kwestia czasu. Powiadom Natalie, że przydałoby się zwiększyć dawkę leków.
- Taki młody człowiek i tak poturbowany... Całe szczęście, że znaleźli go w porę. Nie było cię wcześniej, ale dosłownie przelewał nam się przez ręce – opowiadał jeden z mężczyzn. Miał wyraźnie zmęczony głos.
- Coś mi się wydaje, że to dopiero początek jego problemów. – Ostatni komentarz był zdecydowanie ponury, a głos rozmówcy przepełniony współczuciem.
Chciałem jakoś się poruszyć, wydać jakikolwiek dźwięk, ale nie miałem żadnej władzy nad ciałem. Nawet go nie czułem. Całkowicie sparaliżowany, odliczałem sekundy. Każda kolejna wzmagała mój lęk. Co, jeśli się nie obudzę? Albo będę niepełnosprawny do końca życia? Lub uznają, że nie ma dla mnie ratunku i odłączą aparaturę...
Jedna, druga, trzecia… Stop! Panika zakradała się na krańce mojej świadomości i wiedziałem, że muszę zająć myśli czymś innym, niż rozpatrywanie czarnych scenariuszy, bo inaczej pochłonie mnie całkowicie. Podsumujmy – pomyślałem. – Jestem w szpitalu, najpewniej mocno pokiereszowany, pod stałą opieką lekarzy. To mogłem jeszcze zrozumieć. Ale dlaczego, do cholery, nie miałem pojęcia co mi się stało?
Wykorzystując ciszę w umyśle, cofnąłem się do innych wspomnień. Nie straciłem pamięci – stwierdziłem z ulgą. Wszystko inne się zgadzało, oprócz wielkiej dziury poprzedzającej czas obecny. Udałem się jeszcze kilka godzin wstecz. Byłem wtedy w domu i kończyłem zaległe projekty Centrum Rozrywki. Centrum Rozrywki... coś mi to mówiło. Ktoś mi tam towarzyszył, ktoś dobrze mi znany. Mój brat? Odpada, on nigdy nie kojarzył mi się z takim strachem i bólem jak tamta osoba. A może to był ON?
Wydawało mi się, że spędziłem wieczność zawieszony w pustce. Już myślałem, że to nigdy się nie skończy, gdy nagle pojawiło się światło. Najpierw nikłe, gdzieś w oddali. Nie byłem pewien, czy je widzę, czy raczej czuję. Przypomniał mi się popularny tekst: „nie idź w stronę światła!” Problem w tym, że to ono szło do mnie. Powoli i majestatycznie, ale zauważalnie zbliżało się do punktu, który określałem „sobą”. Po pewnym czasie stało się ostrzejsze, bardziej uciążliwe, aż w końcu ogarnęło mnie całego, a ja zacząłem spadać. Przerażony, próbowałem złapać się czegokolwiek, ale wokół nic nie było. Nabierałem prędkości i wydawało mi się, że za chwilę ciśnienie rozerwie mnie od środka, albo rozbiję się o ziemię.
Jednak zamiast tego powróciłem do piekła, jakim jest Ziemia. Nagle poczułem, jak moje zakończenia nerwowe ożywają i znów byłem połączony z mózgiem. Jaka to ulga, móc zlokalizować miejsce, z jakiego wypływały moje myśli... W następnej chwili pożałowałem jednak, że wróciłem. Każdy mięsień był zdrętwiały i sztywny, wszystko mnie bolało, każda najmniejsza część mojego ciała paliła okrutnie. Dziękowałem Bogu za leki przeciwbólowe, jakie mi podano, bo skoro teraz ledwo wytrzymywałem cierpienie, to co byłoby bez nich?
Zachłysnąłem się zimnym, orzeźwiającym powietrzem, ale coś innego wtłaczało mi tlen do płuc. Chyba były to rurki w nosie, ale nie miałem co do tego pewności. Z ciekawości otworzyłem oczy, ale światło było za ostre, by utrzymać je otwarte przez choćby sekundę. Uparcie walczyłem z bólem i co chwila podnosiłem powieki, by od razu opadały, rażone bezlitosną jasnością. Nie dawałem jednak za wygraną i ponawiałem próby, aż nie dostrzegłem zarysów otoczenia.
- Doktorze! Pacjent się obudził! – Usłyszałem podenerwowany głos młodej kobiety.
Powstało małe zamieszanie, po czym stanął nade mną mężczyzna, którego widziałem pierwszy raz w życiu.
- Panie Cullen, słyszy mnie pan?
- Tak… Chyba… - wycharczałem z trudem. Moje gardło wydawało się być strasznie wysuszone i nieużywane od dawna. Każdy oddech wywoływał u mnie nową falę bólu. – Co mi się stało?
- Znaleziono pana pod Centrum Rozrywki w Denver. Przez dwa dni był pan w krytycznym stanie… - zaczął wyjaśniać lekarz.
Przez chwilę zastanawiałem się nad sensem jego słów i próbowałem odnaleźć w głowie wytłumaczenie tego faktu. Jak, co, gdzie? Domysły zalewały moje myśli. Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego leżę tutaj, a nie u siebie w domu. W głowie miałem pustkę. Całkowitą. Co się ze mną działo? Trafiłem do szpitala w ciężkim stanie, nawet, ku***, nie pamiętając co mi się przydarzyło. To jest chore. Przynajmniej chore.
- Co sobie zrobiłem? – spytałem, jednocześnie bojąc się prawdy. Lekarz zawahał się na chwilę, więc dopowiedziałem. – Wolę dowiedzieć się wszystkiego.
- No więc… Oprócz obrażeń wewnętrznych ma też pan złamane cztery żebra, lewą rękę, oraz pękniętą miednicę… Próbowaliśmy skontaktować się z kimś z pańskiej rodziny. Pańska żona odwiedziła pana jakiś czas temu.
- To… nie jest moja… żona! – wydyszałem ciężko. Oddychanie z rurkami w nosie było bardzo ciężkie.
- Pani Irina widnieje w pańskich danych osobowych jako pierwsza, a na dodatek mieszka w pobliżu, więc zdecydowaliśmy, aby to ją poinformować jako pierwszą – odparł chłodno lekarz.
- Mój brat… Edward Cullen… Możecie powiedzieć mu, co się stało? – zacząłem wyjaśniać gorączkowo.
- Spróbujemy się z nim skontaktować – obiecał mężczyzna.
Spróbowałem podnieść się na łokciach, aby rozejrzeć się po pomieszczeniu, ale lewą rękę otaczał gruby pancerz gipsu, a całe ciało bolało mnie niemiłosiernie. Czułem się, jakby ktoś przepuścił mnie przez maszynkę do mielenia mięsa, po czym zebrał do kupy i wrzucił pod pociąg. Towarowy. Do prawdy, nie było przyjemnie.
- Proszę się nie nadwyrężać. Chwilowo musi pan oszczędzać siły – ostrzegł mnie lekarz, widząc moje nędzne wysiłki.
- Doktorze, jakie… - zawahałem się, nie wiedząc, jakiego słowa użyć – konsekwencje… będzie miał ten wypadek?
- Cóż… Na obecną chwilę przewidujemy, że zostanie pan tutaj około miesiąca. Z lewą ręką nie powinno być problemów, złamanie jest proste, bez komplikacji. Żebra będą jeszcze trochę dawały o sobie znać, jeszcze miesiąc będzie pan musiał pozostać w gipsie, ale nie widzę powodu, żeby miały wystąpić dalsze problemy. Obrażenia wewnętrzne także nie były na tyle ciężkie, aby mogły stanowić jakieś zagrożenie, co nie zmienia faktu, że pozostaje pan pod stałą obserwacją. Co do pańskiej miednicy… obawiam się, że może pan mieć spory problem. Wątpię, aby bez pomocy specjalisty udało się panu stanąć na nogi. Półtora miesiąca w unieruchomieniu to minimum – zakończył ze zmartwionym wyrazem twarzy.
Pewnie ciężko było mu wyliczać wszystkie skutki moich obrażeń.
Wszystkie wiadomości przygniotły mnie niespodziewanie, odbierając oddech… Miesiąc, półtora, unieruchomienie… Nikła nadzieja na odzyskanie sprawności… Trzydzieści dni w szpitalu. Czy w tym czasie ktoś zorientuje się, co się ze mną dzieje? Jeśli tak, to już po mnie. A nawet jeśli... nawet jeśli jakimś cudem uda mi się nie zdradzić, to będę pod opieką specjalisty przez bliżej nieokreślony czas. Tak czy siak, w końcu ktoś zorientuje się, o co chodzi. Nie trudno odgadnąć, co potem nastąpi. Zostanę wysłany do szpitala psychiatrycznego i umieszczony w białym pokoju bez klamek. Jedynym wyjściem było jak najszybsze znalezienie rozwiązania tego problemu. Potrzebny mi był zaufany lekarz, który potrafił by zrozumieć moją sytuację. Ktoś znajomy...
Wystarczyła krótka chwila, aby wszystko ułożyło się w mojej głowie. Wystarczył jeden telefon i... No właśnie? Jak załatwić tę drugą sprawę? Rozmowa w cztery oczy nie wchodzi w grę, telefoniczna też nie jest dobrym rozwiązaniem. Najlepiej byłoby opisać problem.
Poprosiłem zdziwioną pielęgniarkę o odpowiednie materiały i rozpocząłem przelewanie moich myśli na papier...
Pozdrawiam, Vena. |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
|
|
Zmierzchowa fanka
Wilkołak
Dołączył: 15 Maj 2009
Posty: 103 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 41 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Spod pióra S. Kinga
|
Wysłany:
Nie 0:04, 07 Lut 2010 |
|
Moja krótka dygresja ma wyprowadzić „Inside” na pierwszą stronę. Możliwe, że nic nie wniosę, chociaż jakby się lepiej przyjrzeć – zawsze warto, bo wiadomo, kto nie próbuje nie żyje. No to ja próbuję. Wiesz, że każdy ma swoje cholerne utyrane życie, ja też. Dlatego nie znajduję czasu ani na czytanie ff, ani tym bardziej na komentowanie. Jednak teraz spróbuję nadrobić i jedno i drugie.
Społeczność fanów fantastyki zwykle przechodzi kilka etapów. Pierwszy – miłość od pierwszego wejrzenia. Czajenie się po kątach księgarni i czyhanie na każdą osobę, która podejdzie do półki z Twoim „bóstwem”. Z zapartym tchem antyszambruje na każdą nową część, po czym rzuca się na nią jak wygłodniały wilk na mięso.
Etap drugi, mniej drastyczny. No cóż, czas zapoznać się z terytorium. Pyta każdego znajomego, czy także czyta to samo, jeżeli odpowiedź brzmi nie, próbuje nawrócić ludzi. Myśli sobie: jak można tego nie lubić?
Kolejny stopień jest dość trywialny. Czytanie po kilka razy: może coś przegapiłem?
No i ten najważniejszy, ostatni. Nudy. Kompletne nużące rozdziały, które znamy na pamięć nie są pierwszorzędną rozrywką. Jednak, hmm, nie chce się zrywać z naszym przewodnikiem po innym świecie. I dopiero teraz zaczynamy szukać czegoś nowego, zaskakującego. I trafiamy na forum. Fandomy – to to czego szukaliśmy. Oblizujemy się, zacieramy łapki i jedziem. Tylko co czytać? Lepiej kanony, łatki, czy coś zupełnie nowego. Przez nas nie odkryty ląd. Najczęściej bierzemy się za to drugie, no i czytamy fan ficki o ludziach. Wszystko pięknie, jesteśmy zachwyceni. Wow, Wide Awake. Edward jako ten zły? I wtedy uświadamiamy sobie, że książkowy idealny bohater jest tak niesamowicie mdły. Sama historia monotematyczna, a inne postacie nieme. I wtedy zaczynamy zauważać „tych innych”. Czytamy o nich historii, wciągamy się. No i bach, a gdyby tak przeczytać coś kanonicznego? No i czytamy i praktycznie wracamy do punktu wyjścia, nawet tego nie zauważając. I chociaż wiernie trwamy, przy tamtych wcześniej zaczętych staruszkach, nie komentujemy ich, bo trzeba nagrodzić te nowe.
Tym co wcześniej napisałam chcę pokazać Ci, że jesteś z „Inside” w złym miejscu o złym czasie. Mam nadzieję, że jak wybiję opowiadanie na przód to ludzie pozbędą się wewnętrznego lenia i zaczną pisać tutaj swoje konstruktywne (bądź trochę mniej) opinie. Ja sama osobiście nie cierpię kiedy pod moim ff jest jakikolwiek zastój. Wiadomo, że bycie fenomenalnym, ale nudny jest złe, ale wszyscy wolą zachwalanych i w ogóle. Kiedyś powiedziałaś mi, że ktoś jest bardziej znany na forum to ma jak najwięcej komentarzy. I wiesz co? Zupełnie się z tym zgadzam.
Wierz mi, zapewniam, że nikt nie uważa Twojego ff za sztampowy. Broń Boże! Jesteśmy zbyt opieszali i ja też taka jestem. Nie wyznaczamy sobie granic i jak wiesz zmęczenie, zero ochoty zmniejsza nasze szanse na wystukanie czegokolwiek. Apatyczny człowiek jest najokropniejszym zjawiskiem.
Teraz co do treści, będzie krótko, bo zupełnie nie wiem co mam napisać. Zawsze trudno jest mi się wypowiadać na temat twoich rozdziałów. Wiesz dlaczego? Bo opisujesz dwa przypadki osobistego porzucenia. Nie tylko fizycznego, ale psychicznego. Nieznane realia ludzi wewnętrznie cierpiących. Komora samotności. Bo jednak każdy z nich próbuje robić wszystko, żeby tylko nie popaść w coś więcej. Dokładnie wiem, że Jasper ma o wiele trudniej. I właśnie z jego postacią mam zawsze największy problem. Chłopak jest tak pogmatwaną postacią, nie do końca zrozumiałą pewnie nawet dla Ciebie. Jednak sądzę, że to dobrze. Nie panuj nad tym bohaterami, daj im życie. Nietuzinkowe opisy, są jak najbardziej na miejscu, a mała społeczność szpitala na szczęście jest przedstawiony w sposób autentyczny. To właśnie to czego ja nie potrafię i czego Ci zazdroszczę. Rzetelne dialogi są prowadzone taką ścieżką, że zawsze mam wrażenie, że tam jestem. Najbardziej jednak zachwycająca jest wewnętrzna walka Jaspera ze sobą. Już to pisałam, ale opisujesz to tak chaotycznie, że często zastanawiam się skąd to wiesz.
No i wreszcie piosenki. Zawsze są idealne, a do tego jak uruchamiam link autentycznie zakochuję się we wszystkim. W wokaliście, muzyce i słowach.
Być może zawiedziesz się na powyższym komentarzu, ale na nic więcej mnie nie stać, przepraszam. Nawet się jeszcze nie kąpałam, zaparłam się, że w końcu to przeczytam i napiszę.
Na koniec: wzruszyłam się!
Pozdrawiam,
ZF |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
Fresz
Gość
|
Wysłany:
Czw 10:50, 11 Lut 2010 |
|
Vena, muszę Ci powiedzieć, że całkowicie kupiłaś mnie tym opowiadaniem. Zainteresowałam się nim dopiero teraz i trochę mi tego żal. Wiem, jak komentarze pobudzają wenę, co za sobą niesie wzmożoną chęć do pisania. Mam jednak nadzieję, że pomimo małej ilości komentarzy (czego, swoją drogą, nie rozumiem) nie zrażałaś się, bo tak naprawdę powinniśmy pisać dla siebie. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale taka jest prawda. Jeśli tekst w naszych kryteriach będzie dobry, a w mniemaniu innych nie - musimy pisać dalej, żeby wyprowadzić sceptycznie nastawionych z błędu. Ale to już taka moja dygresja niedotycząca bezpośrednio Twojego opowiadania.
Poruszyłaś dwa bardo poważne tematy. Choć pewnie tylko jednego z nich bardziej opiszesz. Schizofrenia to choroba, z którą pośrednio spotkałam się w moim otoczeniu. Dalsza znajoma, targana tą chorobą popełniła samobójstwo. Trudno mi to mówić, choć nie znałam jej za dobrze. Od tamtej pory zainteresowałam się tematem schizofrenii. Trochę czytałam, ale były to tylko suche fakty. Mam nadzieję, że czytając Twoje opowiadanie, będę mogła wniknąć głębiej w psychikę człowieka chorującego na tę przypadłość.
Drugim poruszonym przez Ciebie problemem jest niepełnosprawność Zary. W moim otoczeniu nie ma takich ludzi i, szczerze mówiąc, nie wiedziałabym, jak z taką osobą rozmawiać. Rzuciłaś swoją fabułę na głęboką wodę, "pozbawiając" tę dziewczynę dwóch nóg. Teraz czeka ją długa rehabilitacja, która, to wiem, idzie bardzo ciężko. A przy tak poważnym urazie trzeba przejawiać dużo silnej woli i zacięcia, aby cokolwiek zdziałać.
Trzecim zagadnieniem, słabszym do odebrania, jest problem uprzedzeń i stereotypów. Ja staram się trzymać zdania, że każdy człowiek zasługuje na drugą szansy. Ale szczerze powiedziawszy, to jestem taka, że jak ktoś tę szansę zaprzepaści - zazwyczaj palę za sobą mosty i nic nie potrafi do mnie przemówić.
Zauważyłam też kwestię długiej rozłąki. Wyjeżdżając, myślimy, że po powrocie wszystko będzie takie samo. A powracając, czujemy żal i rozczarowanie. Czas w miejscach, w których nas nie ma, nie staje w miejscu, choć czasami tak byłoby najwygodniej.
Poruszyłaś też temat wystawionej na próbę czasu przyjaźni. Czasami zmiany w bliskich naszemu sercu osobach trudno jest zaakceptować. Mam nadzieję jednak, że Linda nadal będzie przyjaźniła się z Edwardem i Alice, choć tej ostatniej jeszcze nie poznaliśmy.
Po analizie tekstu nadchodzi czas na "ocenę" Twojego warsztatu. Piszesz płynnie i bez żadnych zgrzytów. Zwracasz dużą uwagę na szczegółowe opisy. Nie gubisz się w emocjach, które chcesz nam przekazać. Przepraszam, że o tym tak krótko, ale o stylu można napisać tylko suche fakty.
Czy muszę pisać, że fabuła jest nietypowa? Raczej nie. Złączyłaś razem wiele odmiennych wątków, co wprowadza dużo oryginalności. Problemy kumulują się w każdym następnym rozdziale, co nie oznacza, że są pozbawione radości. Te dwie rzeczy przeplatają się jedna za drugą, co sprawia, że zachowana jest pełna równowaga.
Linda wydaje się być kobietą mocno stąpającą na ziemi. Umie przyznać się do błędu, ale również mieć swoje zdanie. Początkowo miałam nadzieję, że ją i Edwarda połączy uczucie inne niż przyjaźń. Jednak po wzmiance o Laureen straciłam to wrażenie.
Mogłabym jeszcze zanalizować charaktery innych bohaterów, ale myślę, że wystarczająco już bredzę.
Powiem Ci jeszcze, że "Inside..." jest jednym z najbardziej ambitnych opowiadań, jakie czytam.
Pozdrawiam i życzę dużo weny! Czekam z niecierpliwością na następny rozdział i obiecuję, że napiszę pod nim komentarz.
Zachwycona Fresh |
|
|
|
|
Vena
Wilkołak
Dołączył: 28 Lut 2009
Posty: 117 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 12 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Lubań
|
Wysłany:
Nie 19:52, 21 Mar 2010 |
|
Oto mam przyjemność odwiesić Inside! Dzięki Zmierzchowej Fance, która natchnęła mnie do wzięcia się za siebie, udało mi się naskrobać kolejny rozdział, a dzięki mojej becie ` Coco chanel . dostałam go w dniu wysłania! Jestem strasznie zadowolona, że w końcu przezwyciężyłam lenia. Mam nadzieje, że się Wam spodoba.
Rozdział 6
Beta: szybka jak błyskawica Coco chanel ;*
piosenka: http://www.youtube.com/watch?v=5vR1-PyXHfI
„ Możesz szukać prawdy w ich wzroku.
1200 ludzi martwych, lub pozostawionych na śmierć.
Podążaj za liderami
Gdzie panuje zasada oko za oko, wszyscy będziemy ślepi.
Tak jak oni za morderstwo, tego jestem pewien.
W tych niepewnych czasach.
Więc chodź i zarzuć prześcieradło na moje oczy
Żebym mógł dzisiaj zasnąć
Pomimo tego, co dzisiaj widziałem.
Odkryłem, że jesteś winna przestępstwu
Spania, podczas gdy powinnaś być czujna!”
Zawsze cieszyłam się z faktu, że byłam osobą, która wyjątkowo rzadko zmuszana była do podejmowania decyzji. Typowa panienka z dobrego domu. Nie musiałam zastanawiać się nad wyborem szkoły, ani rozporządzać finansami, bo wszystkiego dostarczali mi rodzice. Miałam, że tak powiem, wszystko podstawione pod nos. Nie mogłam zaprzeczyć, że mi się to podobało. Moim pierwszym poważnym wyborem, był kierunek i miejsce studiów. Mimo, że spędziłam trochę czasu na przeglądaniu prospektów i zastanawianiu się nad dalszą karierą, nie czułam się wtedy pod niczyją presją. Mogłam iść gdzie chciałam, robić to, co mi się żywnie podobało. Moi rodzice stwierdzili, że mam prawo samodzielnie podejmować decyzje, bo to na mnie spadną ich konsekwencje. Nie żebym musiała się nimi martwić...Byłam sumienna i pilna, więc wszystkie uniwersytety stały przede mną otworem. Wystarczyło wybrać najładniejszy, albo najbardziej prestiżowy. I w ten sposób padło na Yale. Potem nastąpił niewielki kryzys, w postaci nagłego wejścia w dorosłość. Nie było koło mnie rodziców, gotowych poprowadzić za rękę. Pierwsze miesiące były ciężkie, ale je przetrwałam. Wtedy zaczynałam żałować braku samodzielności we wcześniejszych latach. Przecież tak łatwo było zrobić coś samemu, zbierać pieniądze na wymarzony sprzęt, albo załatwiać swoje sprawy osobiście. Oczywiście, jak to nieświadoma niczego nastolatka, zrozumiałam ten fakt dopiero po czasie. Wybory, które należało podjąć, dotyczyły tylko i wyłącznie mojej osoby. To dla siebie szykowałam posiłki, dla własnych zysków oszczędzałam pieniądze, martwiłam się tylko o siebie, bo nie miałam potrzeby brać odpowiedzialności za kogoś innego. Tak było... Do czasu mojego powrotu do Forks. Teraz, na każdym kroku, spotykałam się ze sprawami, w które wmieszane były inne osoby. W moją przyjaźń z Edwardem, wmieszała się Lauren. Wkrótce miałam wyprowadzić się z rodzinnego domu i zamieszkać z Alice. Teraz było jeszcze to... Jakby brakowało mi wrażeń – pomyślałam gorzko.
Ciągle czując na sobie baczne spojrzenie Barry’ego, udawałam, że nic się nie stało. Niezbyt chciałam zwierzać się komukolwiek z moich problemów, więc czułam, że należy zachować kamienną twarz.
- Coś się stało, Lindo? – spytał w końcu doktor, widząc moją nietęgą minę.
- Nic takiego, naprawdę. To tylko niewielki kłopocik – powiedziałam, jednocześnie myśląc z ironią – Tak, zdecydowanie niewielki.
- Rozumiem. Coś w stylu „stary przyjaciel prosi o przysługę”?
Przez chwilę wpatrywałam się w niego tępo, zastanawiając się, czy aby nie przeczytał wcześniej mojego listu, jednakże ta myśl wydawała mi się bardzo niedorzeczna i odrzuciłam ją od siebie, uśmiechając się przyjaźnie.
- Dokładnie. Trafiłeś w sedno.
Czas naglił, więc należało udać się do gabinetu doktora, gdzie miałam przybliżyć mu mój plan na zajęcia z najbliższą osobą. Na początku ogarnął mnie lekki stres, ale szybko okazało się, że bezpodstawny. Kobieta okazała się być bardzo miłą i bezproblemową pacjentką. Wszystkie ćwiczenia wykonywała dokładnie i bez żadnego oporu, ale za to z pewnym trudem, co wynikało z jej kontuzji. Wszystko wskazywało na to, że jej leczenie zbliżało się ku końcowi. Pod koniec zajęć, mój stres wyparował całkowicie, a na ustach czaił się mały uśmiech. Dzięki pracy, mogłam chwilowo oderwać się od nurtującej mnie sprawy, i całkowicie oddać się pomocy innym.
- Nie sądziłam, że następczyni doktora Cooka będzie tak do niego podobna – stwierdziła kobieta, żegnając się ze mną.
- Naprawdę? Co dokładnie ma pani na myśli? – spytałam zdziwiona.
- Tak, całkowicie – odparła z lekkim uśmiechem. – Ma pani niemal takie same metody, jak doktor. Powiem szczerze, że na początku miałam wątpliwości i raczej nie chciałam już przychodzić na zajęcia, gdy okazało się, że pan Cook rezygnuje z pracy, ale mąż nalegał. Mówię pani, jak czasem się uprze, to nie ma siły, która by jego upór pokonała. No, ale jakby nie patrzeć, opłacało się sprawdzić. Muszę powiedzieć jednemu z moich znajomych, żeby też przywrócił swoje stare terminy. Może zmieni zdanie…
- Dziękuję bardzo. – Jeszcze bardziej zmieszałam się jej wypowiedzią. – Miło mi, że ma pani taką opinię.
- Nie ma sprawy, w końcu to sama prawda. Dowidzenia!
- Dowidzenia.
Opadłam ciężko na krzesło. Słowa pani Fords, o jej wątpliwościach i znajomym, który odwołał zajęcia, ciążyły nieznośnie w moim umyśle. W sumie, powinnam być przygotowana na takie rzeczy, ale zmierzenie się z nimi w rzeczywistości wyglądało zgoła inaczej. Prawda była taka, że po części nie dopuszczałam do siebie myśli, że ktokolwiek mógłby mieć wątpliwości co do mojej osoby jako lekarza. Pieprzony egoizm… Cóż, jak to mówią „cierp ciało, jak chciało”. Nie myślałam racjonalnie – teraz miałam tego efekty. Nawet ostrzeżenia Barry’ego nie trafiły do mnie wystarczająco. Martwił mnie również fakt, że zostałam do niego porównana. Ambitniejsza część mnie od zawsze chciała pracować na własny prestiż, bez podpierania się czyimś nazwiskiem lub rekomendacją. Moja duma wystarczająco ucierpiała, gdy zgodziłam się zostać „córką ordynatora, zajmującą cieplutką posadę”. Samo to sprawiało, że czułam nieprzyjemny ucisk w dołku. Chciałam osobiście naprostować ten tok myślenia. Jako Linda Howell, a nie młodsza, żeńska wersja doktora Barry’ego Cooka. Nie każda sława musi być dobrą sławą.
W porównaniu do reszty dnia, jego pierwsza część była bezproblemowa. Na dwunastą, przyszła mała Lucy McKinnon z mamą. Kobieta od samego wejścia była bardzo życzliwa i uraczyła mnie pełnym wdzięczności uśmiechem. Niestety, jej córka to już inna historia.
- Kim pani jest? – spytała wyzywająco sześciolatka.
- Lucy! – Natychmiast zganiła ją matka.
- Nic się nie stało – powiedziałam szybko. – Lucy, mam na imię Linda i od dzisiaj będziemy ćwiczyć razem. – Starałam się powiedzieć to najmilej jak umiałam, ale dziewczynka tylko wydęła ze złością wargi.
- Gdzie doktor Barry? – rzuciła wrogo, rozglądając się nerwowo po pomieszczeniu.
- Za chwilę powinien przyjść – westchnęłam, modląc się w duchu o ogromne pokłady samokontroli, które były mi w tym momencie bardzo potrzebne.
Zauważyłam, jak odetchnęła z ulgą i pomyślałam, że muszę uściślić swoją rolę w jej leczeniu, ponieważ wyglądało na to, że miała o nim trochę mylne pojęcie.
- Lucy, doktor będzie się nam tylko przyglądał. Teraz ja będę go zastępować.
- Mamo! Ja nie chcę… - zaczęła, płaczliwym głosem.
- Sza! Chcesz jeszcze kiedykolwiek pograć na pianinie? – ucięła ostro jej mama, a gdy zobaczyła, że dziewczynka potakuje, dodała – więc lepiej nie protestuj.
Następne półtora godziny było zdecydowanie najtrudniejszym okresem tego dnia. Co prawda, po przyjściu Barry’ego, mała trochę się uspokoiła, ale nadal była bardzo negatywnie nastawiona do wszelkich poleceń i nie chciała współpracować. Jedynym plusem tego spotkania był fakt, że nie trwało ono dłużej. Wolałabym nie myśleć, co stałoby się po kolejnej godzinie, skoro pod koniec spotkania miałam nerwy w strzępach.
- Bardzo za nią przepraszam. Jest strasznie nieufna w stosunku do obcych. – Mama dziewczynki wydawała się być bardzo speszona zachowaniem córki.
- Nic się nie stało, razem jakoś poradzimy sobie z tym problemem – zapewniłam ją, nie do końca wierząc w swoje słowa.
Gdy obie wyszły, rzuciłam się z westchnieniem na fotel przed biurkiem Barry’ego.
- Ta mała chyba tak łatwo nie zaakceptuje twojego odejścia – powiedziałam ponuro.
- Wierz mi, albo nie, ale moje początki z nią wyglądały podobnie. Lucy potrafi być bardzo przykra, jak się postara.
- Zauważyłam – stwierdziłam z przekąsem. Nie spotkałam się jeszcze z tak wyrachowaną sześciolatką.
- I tak dobrze sobie poradziłaś. Doskonale wiem, jak trudno jest pozostać opanowanym w takiej sytuacji. Gdy zauważyłem, jak się do ciebie odnosi, miałem przez chwilę wrażenie, że w końcu wybuchniesz. Jestem pod wrażeniem twoich stalowych nerwów.
- Stalowe to może nie są, ale dziękuję – odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Egoistyczna część mnie w końcu zaczęła mruczeć radośnie.
Dalsza praca była stosunkowo łatwa. W końcu, trudno by było komukolwiek przebić Lucy pod względem bycia przykrym. Kolejny pacjent miał na imię Matthew i okazał się być całkiem nowy na rehabilitacji. Zmiana lekarza jedynie lekko go zdziwiła. Był bardzo rezolutnym dzieckiem, a wszystkie ćwiczenia wykonywał z wielkim zaangażowaniem, ujawniając nieskończone pokłady energii. Tak mnie zadziwiła jego postawa, że skierowałam naszą rozmowę na powód, dla którego aż tak się stara.
- Matt, co najbardziej zachęca cię do ćwiczeń? – zagadnęłam zdawkowo, a chłopiec nie zastanawiał się nad odpowiedzią ani chwilę.
- To proste, proszę pani! Chcę znów grać w nogę! – odpowiedział z dumą. – Pan trener powiedział, że jestem jednym z najlepszych bramkarzy.
- Łał! Gratulacje – pochwaliłam go, nie mając serca, aby uświadomić mu, że minie jeszcze sporo czasu, zanim stanie na boisku. Aby leczenie było naprawdę skuteczne, potrzebował silnej woli i motywacji, a nie nagłego załamania.
Całe spotkanie było bardzo przyjemne i odprężające, więc żegnałam chłopca ze szczerym uśmiechem, nie mając nic przeciwko kolejnej wizycie. Gdyby tylko każdy pacjent był tak pozytywnie nastawiony…
Następny był Shaw Barren. Zdziwiłam się mocno, gdy poznałam jaki jest naprawdę, ponieważ na pierwszy rzut oka, wydawał się typowym nastoletnim gwiazdorem ze sznureczkiem dziewcząt ciągnącym się za nim gdziekolwiek by nie poszedł. Nienagannie wyżelowane włosy, perfekcyjny uśmiech, pewny krok, markowe ubrania… Pierwsze wrażenie było jednak mylne. Wewnątrz był bardzo zagubiony. Przed dwoma miesiącami doznał złamania palca wskazującego lewej ręki, a przy zrastaniu się kości powstały pewne komplikacje, które skończyły się sporą utratą sprawności. Stan ten uniemożliwiał mu jedyną rzecz, którą naprawdę kochał – granie na gitarze. Bardzo zaskoczył mnie przywiązaniem, jakim darzył swoje hobby. Z namaszczeniem opowiadał o momencie, gdy znów będzie mógł sięgnąć po instrument. Wiedział także, że czekają go jeszcze ciężkie chwile, bo na chwilę obecną był dopiero w połowie leczenia. Chłopak był wewnętrznie pusty… Jak narkoman na odwyku. Nigdy jeszcze nie spotkałam się z czymś takim i czułam się wstrząśnięta, jeszcze w trakcie drogi do domu.
Po powrocie, nie zawracałam sobie głowy nawet czymś tak trywialnym, jak obiad, i od razu zamknęłam się w swoim pokoju. Wyciągnęłam porządnie pomiętą kartkę z kieszeni i zaczęłam czytać.
Droga Lin!
Mam nadzieję, że bezpiecznie wróciłaś do Forks i zdążyłaś się zadomowić. Wiem, że dawno się nie odzywałem i mam nadzieję, że mi to wybaczysz. Proszę Cię, znajdź chwilę, na spokojne rozważenie tego listu.
Leżę teraz w szpitalu. Nie martw się, nic mi nie grozi. Jestem tylko trochę poturbowany, a lekarze mają w planach przetrzymanie mnie w łóżku przez jeszcze długi czas. Wiem, że zapewne bardzo ciekawi Cię, co mi jest. Otóż, oprócz kilku niegroźnych złamań, mam też pękniętą miednicę. Doktor powiedział, że aby znów stanąć na nogi, potrzebuję pomocy specjalisty. Chciałem więc poprosić Cię o przysługę. Za jakiś czas; tydzień lub dwa, Edward sprowadzi mnie do Forks na dalszą hospitalizację. Niezbyt podoba mi się to, że będę musiał zostać tu tak długo, ale wcześniej mnie nie wypuszczą. Mogłabyś zająć się moim leczeniem, gdy już przyjadę? Wiem, że pewnie niełatwo będzie Ci podjąć decyzję, dlatego napisałem list, zamiast dzwonić. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś więcej, to porozmawiaj z Edwardem, ponieważ jestem zbyt obolały na dalsze rozpisywanie się.
Zadzwoń, jeśli będziesz miała ochotę. Numer mojej komórki się nie zmienił. Proszę, zastanów się nad tym.
Całusy, Jasper
Mój przyjaciel miał rację. Wybór był cholernie trudny. Oczywiście, problemem nie była pomoc mu, tylko to, że mogłabym zawieść. Co, jeśli pozbawię nadziei człowieka, z którym spędziłam większą część studiów, oraz jego brata, a zarazem najbliższą mi osobę?
Co wybrać? – spytałam sama siebie, setny raz dzisiejszego dnia. Ryzyko, czy jego brak? Cóż, Jazz nie prosiłby mnie o pomoc, gdyby nie miał wyraźnego powodu. On także mieszkał w Forks, ale jako nastolatek wyjechał do ojca, który rozwiódł się z jego mamą, gdy chłopak był jeszcze dzieckiem. Potem wpadliśmy na siebie podczas studiów. On był na trzecim roku architektury, a ja na pierwszym medycyny. Spędzałam z nim sporo czasu, jako że był jedyną znajomą osobą. Bardzo miło wspominałam te czasy, ponieważ uwielbiałam bywać w jego towarzystwie. Potrafił spuścić z tonu, gdy było trzeba, albo rozbawić mnie do łez. Pod koniec studiów, zdecydował się ożenić ze swoją partnerkę, Iriną. Jak się później okazało, zrobił to zdecydowanie za szybko. Rozwiedli się po czterech latach, w dosyć nieprzyjemnej atmosferze. Z tego, co było mi wiadomo, nie miał od tego czasu żadnej stałej dziewczyny. Powód był prosty – Jasper nie przepadał za ludźmi. Razem stanowiliśmy dwójkę odludków, którzy mieli gdzieś to, co dzieje się dookoła nich. Co prawda, taka postawa kłóciła się z moim wcześniejszym sposobem bycia, ale wszystko wróciło do „normy” w momencie, gdy mój przyjaciel skończył studia. Właśnie z tego powodu wiedziałam, jak bardzo niekomfortowe mogło być dla niego przebywanie wśród obcych w tamtejszym szpitalu. Zastanawiało mnie to, co mu się przydarzyło… Pęknięcie miednicy to poważna i paskudna sprawa. Istniała możliwość, że nie uda mi się do końca zniwelować skutków urazu. Tak łatwo było zawieść, tak wiele rzeczy mogło pójść nie tak…
Od myślenia zaczęła mnie boleć głowa. Warknęłam ze złością i miałam wielką ochotę coś rozbić. Z drugiej strony – nie byłby to chyba najlepszy pomysł. Raz, że nie pomogłoby mi to w żaden sposób w podjęciu decyzji, a dwa – ściągnęłabym na siebie dodatkową robotę. Warknęłam ponownie i wplotłam palce we włosy. Beznadziejna sytuacja.
Leżałam bezczynnie jakiś czas, gdy w końcu usłyszałam kroki i szczęk zamka. Wyglądało na to, że mama wróciła do domu. Joel miał dziś dyżur. Może i dobrze. W końcu, był perfekcyjny w odczytywaniu mojego nastroju, a ja nie miałam ochoty na przymusową spowiedź ze wszystkich problemów.
- ku***! – zaklęłam półgłosem, gdy spojrzałam na zegarek. Było wpół do dziewiętnastej, czyli zmarnowałam półtora godziny.
- Lindo, jesteś w domu? – usłyszałam wołanie Marthy.
- Tak, tak. Już idę – odkrzyknęłam niecierpliwie.
Niezbyt radośnie zwlokłam się z łóżka i poczułam, jak burczy mi w brzuchu. Na szczęście, obiad był już gotowy i jedyne, co musiałam zrobić, to go odgrzać. Mieszkanie z rodzicami miało swoje plusy – pomyślałam, ze smakiem konsumując ciepłe danie. Mama zawsze była wspaniałą kucharką z nieskończenie wielką ilością pomysłów.
- Jak w pracy? – zagadnęła mnie, gdy odstawiłam na bok pusty talerz.
- Nie było źle. Jak na razie, nie mam wielu pacjentów i chyba nie powinnam narzekać.
Martha pokiwała ze zrozumieniem głową, po czym spytała:
- Sprawdzałaś dyżury?
- Nie, całkowicie zapomniałam – westchnęłam, przeklinając moją słabą pamięć. – Jutro będę musiała zerknąć.
Postanowiłam nie myśleć już dzisiaj o Jasperze. Niestety, mimo że próbowałam trzymać się z całej siły tej żelaznej zasady, nie mogłam spokojnie zasnąć.
***
Następny dzień był trochę spokojniejszy. Przede wszystkim, zdecydowanie łatwiej było mi się zwlec z łóżka. Od rana w mojej głowie gościła jedna myśl: „znaleźć Edwarda”. Na szczęście, nie musiałam szukać daleko.
- Hej! – przywitałam go ciepło, niedługo po przyjściu do szpitala.
- Cześć. Chodź ze mną na chwilę, chcę tylko zobaczyć nowe dyżury. Wywiesili wczoraj harmonogram – powiedział w roztargnieniu.
Na tablicy w stołówce wisiała sporych rozmiarów kartka z tabelą. W pierwszej chwili nie wiedziałam, jak się do tego zabrać, ponieważ nie mogłam odszukać na niej własnego nazwiska, ale Edward szybko naprowadził mnie na właściwy trop. Z ulgą stwierdziłam, że na chwilę obecną nie miałam przydzielonych żadnych dyżurów. Bycie nową w pracy miało swoje plusy.
- Chciałaś coś ode mnie, Lindo? – spytał, gdy oddaliliśmy się od sali.
- Tak… - zawahałam się, po czym dodałam – dostałam ostatnio list od Jaspera.
Edward zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczym wzrokiem.
- Tak myślałem. Chodźmy może do mojego gabinetu, porozmawiamy na spokojnie.
Gdy doszliśmy, mężczyzna wygonił ze środka kilku stażystów i zamknął drzwi.
- Zaczynam coraz bardziej żałować, że udostępniłem im moją kartotekę – westchnął.
- Co się stało z Jasperem? – spytałam, po chwili ciszy.
- Tak naprawdę to nic nie jest pewne, ale podejrzewają upadek z wysokości. On sam nie potrafi, albo nie chce sobie nic przypomnieć. Co prawda, nie było z nim dobrze, ale zdołali go wybudzić.
Stałam przez chwilę w ciszy, zastanawiając się nad słowami, jakie wyszły z ust Edwarda. Coraz bardziej uświadamiałam sobie, że to, co działo się wkoło Jaspera, było co najmniej dziwne.
- Jest poważnie potłuczony?
- Trochę… Połamał cztery żebra, lewą rękę i miednicę. Trzymają go na oddziale z powodu obrażeń wewnętrznych – powiedział zmartwionym tonem, na co pokiwałam głową.
- A ty chcesz sprowadzić go w takim stanie do Forks? Przecież to kawał drogi…
- Wiem, wiem – powiedział niecierpliwie. – Dlatego poczekam, aż jego stan będzie stabilny. Nie sądzisz chyba, że zaryzykowałbym zdrowie własnego brata? Wystarczająco ciężko ucierpiał.
- Oczywiście, że nie sądzę. Myślałam tylko… Zresztą, nieważne.
Siadłam w fotelu naprzeciwko biurka i przymknęłam na chwilę oczy. Nie wiedziałam, dlaczego ta rozmowa wydawała mi się taka ciężka.
- Powiedz mi, co ja mam zrobić? - spytałam niepewnie.
- Co masz na myśli? – Edward wyglądał na zmieszanego i zmartwionego jednocześnie.
- Jasper nic ci nie mówił?
- Nie wiem, co masz na myśli, ale oprócz tego, co już ci przekazałem, opowiadał mi o tym, że nie chciałby przebywać w tamtym szpitalu i wolałby znajdować się teraz w Forks, pod moją opieką. Jest coś, o czym nie wiem?
- Tak. Prosił mnie o prowadzenie jego rehabilitacji, gdy będzie to możliwe.
Edward otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, po czym zamknął je niezdecydowanie i spojrzał na mnie uważnie. Przez chwilę mierzył mnie wzrokiem, a na jego usta wstąpił cyniczny uśmiech.
- I to jest jakiś problem? – zaśmiał się.
- Czy w tym, co powiedziałam, jest coś śmiesznego? – warknęłam, na co on jeszcze bardziej się wyszczerzył. – To jest twój brat! Mogę przecież nie uzyskać żadnych wyników, mogę spieprzyć całą sprawę! Jego kontuzja jest poważna, a na mnie spoczywa odpowiedzialność. Nie tylko za pacjenta, ale za przyjaciela. Co byś zrobił, gdybym zawiodła?
- Ciszej, Lin! – upomniał mnie. – A co według ciebie miałbym zrobić? To nie byłaby przecież twoja wina. Wątpisz w to, że potrafię zrozumieć taką sytuację?
- Nie wątpię, ale tu chodzi o twojego brata!
- Przestań to w kółko powtarzać… Dobrze wiesz, że Jasper miałby takie same szanse na wyzdrowienie przy każdym innym lekarzu. To tak samo, jakbym oczekiwał, że rodzina pacjenta będzie mnie obwiniała za niepowodzenie operacji, w momencie, gdy człowiek był w stanie krytycznym. Myśl realnie! Nie chcę cię naciskać, ale jeżeli to jest jedyne, co powstrzymuje cię od podjęcia decyzji, to nie masz się o co martwić.
Wstałam z fotela i zaczęłam krążyć po gabinecie, splatając palce z tyłu głowy, aby trochę ochłonąć. Irytacja Edwarda wcale mi w tym nie pomagała. Ogólnie, uznałam za błąd to, że w ogóle się go o to spytałam. Zawsze sprawiał, że robiło mi się głupio, gdy jak na tacy podawał mi rozwiązanie problemu. W roztargnieniu spojrzałam na zegarek i jeszcze bardziej zdenerwowałam się faktem, że muszę udać się do swojego gabinetu. Nadal nic nie mówiąc, spojrzałam na Edwarda, a on skinął tylko głową, dając znak, że wie o co chodzi. Nie uśmiechał się.
***
Cały dzień dłużył mi się niemiłosiernie, jakby wskazówki na złość postanowiły zwolnić o połowę. Barry był obecny tylko na dwóch wizytach, po czym pogratulował mi umiejętności i obycia z pacjentami i zajął się własnymi dokumentami. Na szczęście żaden z pacjentów nie był tak uciążliwy jak mała Lucy, bo nie wiedziałam, jak mogłabym zareagować, gdyby ktoś jeszcze wyprowadził mnie dzisiaj z równowagi.
Po drugiej wizycie, miałam dłuższą przerwę, którą chciałam wykorzystać na zjedzenie drugiego śniadania i wypicie kawy. Okazało się, że na stołówce spotkałam jeszcze więcej starych twarzy niż się spodziewałam.
- Howell – usłyszałam zachrypnięty, męski głos dochodzący zza pleców.
- Emmett? To ty? – spytałam ze śmiechem, odwracając się.
Chwilę potem znalazłam się w silnym uścisku. Musiałam przyznać, że było to nawet przyjemne doświadczenie. Przez parę sekund upajałam się jego perfumami, po czym jęknęłam.
- Emm… Zgnieciesz mi żebra!
- Wybacz – zachichotał i wypuścił mnie z ramion.
Zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów rejestrując zmiany, jakie zaszły w ciągu tych kilku lat. Nie było ich wiele. Z wysokiego chłopca stał się jeszcze wyższym, barczystym mężczyzną. Twarz nabrała ostrzejszych kształtów, ale to wciąż był dawny Emmett.
- Jestem aż taki niepodobny? – spytał, unosząc lekko brwi i wyginając usta w pogardliwym uśmiechu.
- Oczywiście. Właśnie miałam się spytać, czy może coś sobie ostatnio operowałeś – droczyłam się z nim, przybierając twarz niewiniątka.
- Kobiety… Znów się ze mną droczysz, Howell? – warknął pod nosem. – A już myślałem, że poszłaś ze swoim mózgiem pod skalpel.
- Nie, skądże. To już nie można powiedzieć prawdy? – kontynuowałam tą gierkę. Uśmiechnęłam się do niego słodko i pogładziłam po krótkich włosach. – Nie denerwuj się, Emuś.
- Obyś się zadławiła tą kanapką – mruknął i odszedł szybkim krokiem. Mogłabym nawet pomyśleć, że się obraził, gdyby nie parsknięcie, które usłyszałam parę sekund później.
Ciągle nie mogłam powstrzymać głupiego uśmieszku, gdy dosiadłam się do Edwarda. Musiałam porządnie się pilnować, aby nie patrzeć w stronę Emmetta, bo za każdym razem, gdy to robiłam, świdrował mnie wzrokiem, co wywoływało u mnie niekontrolowane napady wesołości. Mój przyjaciel tylko spoglądał na mnie z politowaniem i wzdychał głośno od czasu do czasu. Próbował za wszelką cenę pokazać swoje zniecierpliwienie, ale w jego oczach czaiła się wesołość, co pozwoliło mi sądzić, że bawi go ta sytuacja.
- Podjęłam decyzję – powiedziałam w końcu, gdy udało mi się opanować śmiech.
- I…?
- Pomogę – westchnęłam. – Ale nie będzie to dla mnie łatwe.
- Mój brat nie jest chyba tak trudnym pacjentem, co? Bo jeśli będzie sprawiał jakieś problemy, to zawsze mogę mu pomóc się dostosować – uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie ma mowy, nie będzie mi pan zastraszał klientów, doktorze Cullen! Gdzie się podziała pańska przyzwoitość? – przybrałam chłodny, oficjalny ton.
- Proszę wybaczyć mi to nieporozumienie, doktor Howell. Nie chciałem zostać opacznie zrozumiany. W mojej intencji leży dbanie o pani komfort pracy.
- Obrońca uciśnionych się znalazł – prychnęłam z rozbawieniem, po czym szybko zmieniłam charakter wypowiedzi. – To nie żarty, Edwardzie. Podejmę się tego, ale chciałabym być na bieżąco.
Nasza rozmowa zakończyła się raptownie, gdy dosiadła się do nas Lauren. Zajęłam się jedzeniem i tylko co jakiś czas zerkałam na boki. Zakochani – pomyślałam gorzko, gdy przyjrzałam się bliżej Edwardowi i jego… narzeczonej. Dziwnie było mi wymawiać to słowo, nawet w myślach. Nie, żebym miała coś przeciwko ślubom, wręcz przeciwnie, sama miałam w planach zamążpójście, gdy tylko znajdę tego jedynego. O ile go znajdę – w mojej głowie pojawiła się niechciana myśl. Rozważanie o ich ślubie było dla mnie trudne, ponieważ mogłam wyobrazić sobie każdą inną dziewczynę u boku Edwarda. Moja wyobraźnia wykluczała jedynie Lauren. Musiałam pogodzić się z jednym. Dziewczyna uszczęśliwiała mojego przyjaciela i pozbywała się przy nim swojej oschłości i wyniosłości. Nie mogłam jej już niczego zarzucić. Może i nie potrafiłam jeszcze zakopać topora wojennego, ale zawsze mogłam schować go w szafie.
Mam nadzieję, że się spodoba ;]
Vena
Chciałam powiedzieć, że BARDZO mi przykro z tego powodu, że nikt nie skomentował ostatniego rozdziału. Nawet jeśli chciałabym dodawać nowe rozdziały, to nie dajecie mi takiej możliwości. Jak widać, nikogo już ta historia nie obchodzi. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Vena dnia Wto 16:55, 02 Lis 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|
|
|