FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Zatarte granice [NZ] Rozdział II, 1 VII 2010 Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pią 14:33, 25 Cze 2010 Powrót do góry

Kiedyś już umieszczałam to opowiadanie. Poprosiłam jednak o usunięcie. Nie dopracowałam go wtedy do końca.
Teraz wracam z opracowanym i zapiętym na ostatni guzik.



Postacie osadzone są w świecie rzeczywistym. Oczywiście opowiadanie związane jest z Sagą Zmierzch, choć pierwszy rozdział w małym stopniu na to wskazuje. Dodałam jednak kilka postaci. Zmieniłam także kilka ważnych faktów.
Cała akcja toczy się w Danii, a Cullenowie są sto lat po bitwie z Volturi. Postacie osadzone są w nieco innych realiach więc jest to trochę [AU].

Moja beta nie jest oficjalną betą na tym forum. Jest to znajoma z innego forum, zarejestrowała się tylko i wyłącznie tutaj z okazji zamieszczenia mojego FF- a.

Beta: Artistic Jane <333



"Zatarte granice"



Prolog


Kto by przypuszczał, że świat jest tak mały? Wszystko, co wydaje się wytworem wyobraźni - istnieje. Świat nie zna granic, nie ma końca. Tylko noc zakrywa jego najskrytsze tajemnice, dzięki niej może nam sie zdawać, że istnieje jednak jakaś granica między snem i jawą. To nie świadczy jednaj o tym, że zwykły śmiertelnik nie wie o zatarciu taj cienkiej, nie istniejącej już od dawien dawna niewidzialnej linii. To nie znaczy, że istoty cienia nie zdradzają swej obecności nam, szarym, skazanym na śmierć ludziom. Nie zawsze mają wpływ na swoje decyzje. Kieruje nimi jednak jedna, wspólna rzecz. Wszystkie istoty cienia chcą żyć. Mimo tak wielu różnic między nami a nimi, istnieją i cech wspólne. Oni znają miłość, przyjaźń, zazdrość, a nawet strach i ból. Strach przed utratą swojej miłości, rodziny, a nawet życia. Zaznali bólu istnienia, nie jeden z nich ma złamane serce, nie jeden chciał ze sobą skończyć, by ugasić żar jakim częstuje go życie.
Teraz wszystkie te istoty chcą jednego i proszą o jedną rzecz. Chcą, by ktoś taki jaj ja, słaba ludzka istota uratowała ich gatunek. Mają jedną, jedyną szansę, by ich marzenie się ziściło. Żyją nadzieją i jednoczą się w niej na tą krótką chwilę.
Wrogowie, rodziny, sprzymierzeńcy, obcy. Wszyscy powierzają mi swoje idealne życie. A ja martwię się tylko o jedno: Czy sprostam rzuconemu mi wyzwaniu?
Mimo, że nie znam ich osobiście znam ich z opowieści. Tajemnica istnienia dzieci nocy była dla mnie już dawno odkryta. Ich najskrytsze sekrety były mi znane. Wszystko co było ich, było i moje. Oni w pewnym sensie byli moi, choć jednocześnie do mnie nie należeli. Byli mi obcy, a za razem znałam ich na wylot. Powinnam się była ich bać, a oni mnie intrygowali. Nieufność i ostrożność powinna mnie bronić. Ja tym czasem powierzyłam im siebie. Powinnam była zostać w jasnym świecie słonecznego blasku. Wolałam jednak podążyć za czarującymi, zimnymi istotami w mroczny świat czerni głębszej niż zmierzch i koniec końców.
Mój instynkt samozachowawczy przy nich się wyłączał. No, może nie przy wszystkich. Tylko i wyłącznie przy pewnej rodzinie i jej przyjaźnie nastawionych kompanach. To najwyraźniej był jednak błąd. Straciłam niemalże wszystko co ludzkie, dosłownie i w przenośni. Już na zawszę odcięłam się odsłonecznych promieni.
Już dawno powinnam była się opamiętać.
Jednak teraz jest na rozmyślania za późno. Gdybym tylko spotkała ich wcześniej, zanim dowiedziałam się o nich wszystkiego. Gdybym...
Teraz pozostaje mi tylko gdybanie. Choć nawet nie jestem pewna czy "teraz" istnieje...
Nie mogę być niczego pewna. Świat mojej wyobraźni, straszydeł, potworów, ale także wiecznej egzystencji, okazał się prawdziwy.
Ktoś kiedyś mi powiedział, że każdy jest panem swojego losu. Jakże mylne okazało się to stwierdzenie w moim przypadku. Ja, ludzkie dziecko, powierzyłam swoje życie i życia wielu innych osób. Oddałam je w ręce istot cienia. Znanych z bajek dla dzieci.
Tylko, że to nie są pozytywni bohaterowie. To raczej potwory, według wielu nieświadomych istot śmiertelnych, które nie mają pojęcia o pięknie zewnętrznym jak i wewnętrznym moich przyjaciół. Tak, moich przyjaciół. Nie boję się ich tak nazywać. Przez nich jestem sama na świecie, ale nie winię, nie winiłam i nie będę ich za to winić. W końcu mam ich.
Dokonałam wyboru. Poszłam za instynktem, może czymś więcej, a może nawet za sercem.
Nieznający sprawy obserwator stwierdził by, że głupotą było tak nieodpowiedzialnie postąpić. Zapewne usłyszałabym, że tylko idiotka mogła tak postąpić. Mi nasuwa się jedno pytanie. Czy idiotka nie może mieć własnego zdania? Według mnie ma prawo do tego co wszyscy.
Obiektywny obserwator nie zrozumie jednak, że w tym świecie cienia, jest moje miejsce. Tutaj jest moje życie, moja druga droga, może nawet lepsza od poprzedniej.
Co jeśli mój wybór był trafny, a ja się nie pomyliłam?
Co jeśli to był jednak błąd, za który słono przyjdzie mi zapłacić?
Nie wiem czy do końca uda mi się odpowiedzieć na te pytania, nawet samej sobie. Szczerość to jedna z mną rządzących cech, ale ja nigdy nie potrafiłam być szczera przed samą sobą. To zawsze komplikuje mi życie. Teraz muszę egzystować ze świadomością, że ratując moich przyjaciół i kompanów, uratowałam i zło czyhające w zakamarkach ludzkich świadomości.
Teraz to ja będę miała ręce splamione krwią ludzi których zabiją, to na mnie spadnie wina. Złych mój stan ducha napawa chwałą, wiedzą, że do końca mojego wiecznego już życia będę napiętnowana. Nie mogłam jednak postąpić inaczej. To dla dobrej rodziny cienia. Za nich oddała bym życie, choć są pozornie mi obcy.
Pozornie, bo znam ich każdy ruch, wiem kiedy i oni wyrzekli się swojego ludzkiego egzystencji. Części tej rodziny sprawiło to ból, nieprzerwaną rozpacz. Inni jednak dzięki przemianie zyskali drugie życie, które zostało im darowane.
Zastanawiam się, czy to wyrzeczenia, strach i ból miały sens?
Na sto procent mogę powiedzieć: "Tak, miało".
I jestem pewna, że moje poświęcenie było potrzebne i słuszne. Nie obchodzi mnie co o tym wszystkim sądzicie. To się stało a ja jestem z tego dumna, choć to może niezbyt właściwe słowo. Jestem zadowolona z tego co się stało.
I nic tego nie zmieni.
Nigdy...





I jak?
Co myślicie o prologu?
Dużo nie zdradza, ale daje chyba popuścić wodzę fantazji :D


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez alice1995 dnia Czw 11:52, 01 Lip 2010, w całości zmieniany 3 razy
Zobacz profil autora
esterwafel
Wilkołak



Dołączył: 20 Sty 2009
Posty: 181
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pią 15:01, 25 Cze 2010 Powrót do góry

Trochę to naplątane. Nie wiem o co chodzi. Zauważyłam kilka błędów. Zdarzają się też powtórzenia.
Muszę przyznać, że za intrygowało mnie opowiadanie, ale musisz to jakoś jaśniej opisać. Może przy pierwszym rozdziale będzie więcej wiadomo. Na razie mam mieszane uczucia, ale się nie poddawaj.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Pon 9:31, 28 Cze 2010 Powrót do góry

Tak, faktycznie jest poplątane. Ja lubię pisać rzeczy <szczeg>, które mają nutkę niepewności i zamętu. Dodam Rozdział I, jest już naskrobany :D


Beta: Artistic Jane Dzięki za cierpliwość :D



Rozdział I



Kap, kap, kap… Krople deszczu uderzały z wielkim impetem o dach mojego małego domu. Kochałam go całym sercem. Stał na uboczu, daleko od innych budynków. Mimo lichych rozmiarów był wprost idealny. Tak uważałam. Jego czerwony dach zniknął pod cienką warstewką mchu, na ścianach zewnętrznych pojawił się lekki nalot. To zasługa pylących się właśnie drzew. Z daleka mógł wyglądać jak mała, opuszczona chatka. Stał w środku lasu, ale to właśnie było w nim najpiękniejsze. Dzięki temu nabierał niepowtarzalnego charakteru. W środku znajdowało się zaledwie kilka pomieszczeń. Salon, przedpokój i kuchnia na parterze oraz cztery sypialnie i łazienka na piętrze, a raczej na czymś w rodzaju strychu, bo właśnie z niego powstało piętro. Mój pokój był najmniejszy, był jednak moim ulubionym pomieszczeniem w domu. Słońce niemalże każdego dnia docierało do jego wnętrza. Okno wychodziło bowiem na południe. Tylko w nieliczne dni szare cienie spowijały moje małe królestwo. Z reguły na dworze było ciepło. Mieszkałam w nadbałtyckim państwie - Danii.

Dzisiaj był jednak wyjątek, choć był dopiero początek jesieni Matka Natura rozszalała się na dobre. Nad moim miejscem zamieszkania rozpętała się sroga burza z piorunami. Niebo rozcinały jasne jak słońce błyskawice. Nie mogłam zmrużyć oka, a było już bardzo późno w nocy. Na dodatek w moim pokoiku panował wielki zaduch. Nie mogłam otworzyć okna, tata by mnie chyba zabił jakby się potłukło od wściekle wyjącego wiatru. Moja kołdra leżała na ziemi, zrzuciłam ją jeszcze zanim rozpętała się wichura. Jak głupia nie przewietrzyłam pokoju. Teraz za to płaciłam. Zapaliłam światło i usiadłam całkowicie rozbudzona na łóżku. Schyliłam się ku podłodze by wymacać małą szparkę między panelami. Znalazłam. Wzięłam moją wsuwkę do włosów i podważyłam jeden z nich. Pod nim skryty był mój mały skarb, mój najlepszy przyjaciel. Zaczęłam kartkować mój pamiętnik, czytałam niektóre zapiski. Już tak dawno do niego nie zaglądałam, że zdążył się zakurzyć. Jego białe jak śnieg kartki stały się pożółkłe, część z nich była nadgryziona przez jakieś zwierzątko o bardzo ostrych ząbkach. Nie chciałam nawet wymawiać nazwy tego małego potwora. Czego jak czego, ale gryzoni bałam się bardziej niż jadowitej kobry czy tygrysa ludojada.

Po kilku chwilach natrafiłam na świeżą w miarę zapiskę. Kąciki moich ust uniosły się ku górze. Były to wspomnienia moich szalonych wakacji z Erin, najlepszą przyjaciółką jaką miałam. Przypomniałam sobie każdy dzień, każdą razem spędzoną chwilę… Po pewnym czasie uśmiech jednak starł się mi z twarzy. Natrafiłam na zapiskę, której nie chciałam nawet wspominać. Dotyczyła chłopaka, którego kochałam, a dokładniej kocham do dziś. Tyle, że to niszcząca mnie miłość.

Zamknęłam czerwony notes z żółtymi kartkami. Wcisnęłam go między wyrwane panele, poskładałam wszystko na swoje miejsce. Siedziałam wściekła na łóżko na samą siebie, głowiłam się, dlaczego podkusiło mnie by zajrzeć do pamiętnika. Westchnęłam tylko cicho. Spojrzałam swymi czarnymi oczami w okno. Nie widziałam już kołysanych przez wiatr drzew uginających się ku ziemie. Teraz stały prosto, jak na jakimś apelu. Jakby na coś czekały. Wnet zapomniałam o całej sprawie. Podeszłam do zamkniętego ona. Uchyliłam je wnet. Do mojego pokoju wpadło zimne, wilgotne powietrze. Zarzuciłam zasłony na ramę jednego ze skrzydeł okna, usiadłam powtórnie na łóżku. Mimo kojącego chłodu powietrza nie chciało mi się spać. Sięgnęłam ręką na półkę z książkami. Wzięłam z niej opasłe, czarne tomisko. Narysowane były na nim figury szachowe, których nie rozpoznawałam. Nigdy nie grałam w szachy, być może dlatego. Otworzyłam książkę niemalże na ostatniej stronie. Prawie całą już przeczytałam. Była o pewnej rodzinie wampirów, zwali się Cullenowie. Mieli wielu wrogów, ale i sprzymierzeńców. Ich historia mnie urzekła i pozwalała oderwać się od smutnej rzeczywistości.

Każdą stronę czytałam dokładnie, nie chciałam przeoczyć niczego ważnego, każda literka, kropka, wszystko w tym dziele zdawało mi się być cudowne. Była to niemalże moja mała biblia, tylko mniej ważna i mniej ode mnie wymagając. Oczy zaczęły mi się same kleić, przeczytałam ostatnią stronę z wypiekami na twarzy – Koniec - westchnęłam cicho. Zapewne następnego dnia miałam sięgnąć po pierwszy tom Sagi. Tym czasem zasłałam łóżko, ułożyłam się wygodnie w puchowej kołdrze, oparłam głowę o wygodną poduszkę. Po chwili odpłynęłam w błogi niebyt…
- Mirion, Mirion! - z krainy snów wyrwał mnie zirytowany głos matki. Stała w drzwiach mojego małego królestwa, była na coś lub na kogoś zdenerwowana. Sięgnęłam po komórkę by sprawdzić godzinę. Podczas burzy ją wyłączyłam. Budzik nie zadzwonił.
- Czy wiesz, która jest godzina moja panno? – spytała mnie swym donośnym głosem – Prawie zaspałaś! - krzyknęła. Jak ja tego nie lubiłam, rzadko unosiła głos, ale jak już to robiła, ech, szkoda gadać. Jednym słowem miałam przekichane. Szybko włączyłam telefon. Na wyświetlaczu pojawiła się 6.00. Zdziwiłam się i to bardzo, czyżby burza uszkodziła moją komórkę?
- Mamo, jest dopiero szósta rano – zwróciłam się do niej zaspanym głosem – Normalnie wstaję dziesięć minut później – dodałam siadając na łóżku. W moim pokoju zrobiło się zimno. Nic już nie pozostało z wieczornej zaduchy. Na moich ramionach pojawiła się gęsia skórka. Mama patrzyła się na mnie swymi zielonymi oczami. Zawsze jej ich zazdrościłam, jako jedyna w rodzinie takie miała. Nawet babcia Luna tak ładnych nie miała. Mama wzruszyła ramionami.
- Widocznie mi się coś pomyliło – rzuciła krótko i wyszła z mojego pokoju jak nocna mara. Pomyliło jej się? No świetnie. Ja omal nie dostałam zawału, a ona mówi, że jej się pomyliło. Brawo! Byłam na nią wściekła. Miałam do tego prawo. Normalnie nawrzeszczałabym na nią, nie tym razem. Coś mi mówiło, że nie chodziło o to, że zaspałam. Jej dziwne zachowanie miało drugie dno.

Postanowiłam się tym nie zajmować i zadbać o siebie. Pierwsze co zrobiłam to zamknęłam okno. W moim pokoju było rzeczywiście zimno. Za zimno jak na jesień. Podeszłam do szafy, wyciągnęłam mój standardowy zestaw szkolny – rurki i top. Wzięłam tylko dodatkowo jakąś bluzę nieużywaną od lat by nie zamarznąć. Wyszłam do łazienki. Po krótkim prysznicu byłam już ubrana. Przeczesałam swoje kasztanowe loki, grzecznie ułożyły się na moich wątłych ramionach. Pociągnęłam rzęsy tuszem i byłam gotowa do wyjście. Zmęczona zeszłam na dół, po drodze wzięłam plecak. Noc była bardzo długa, powróciły wspomnienia, a raczej szara rzeczywistość, z której nawet książką nie udawało się mnie wyrwać. W kuchni już krzątała się mama. Nawet naszykowała dla mnie kanapki. Zdziwiłam się i to bardzo. Zawsze sama musiałam sobie je robić. Tata kończył śniadanie. Ucałowałam rodziców na powitanie.
- Tata cię zaraz zawiezie – spojrzałam na mamę jak na wariatkę. Było stanowczo za wcześnie by zmierzać do szkoły.
- Przecież jest półtora godziny za wcześnie, co ja będę sama robiła przed budynkiem? - spytałam się jej oburzona. Ciekawiło mnie co ją dzisiaj ugryzło, a raczej ją i tatę. Zawsze z rana był uśmiechnięty, rozgadany. Czyżby się pokłócili? Moje podejrzenia się jednak rozwiały. Po chwili mama rozmawiała z nim jakby nigdy nic. Moja komórka zawibrowała. Mama spojrzała na mnie pytająco. Zawsze mnie sprawdzała, a ja nie zawsze jej wszystko mówiłam. Jakoś jednak dochodziłyśmy do porozumienia.
- Erin pyta, o której ma czekać przed domem, chce się ze mną zabrać, bo jej tata nie może jej zawieść – spojrzałam błagalnie na tatę. Normalnie musiałabym go z godzinę prosić by jechał dłuższą drogą. Tym razem mnie jednak zaskoczył.
- Oczywiście, że ją zabierzemy kochanie – uśmiechnął się do mnie życzliwie. Zakrztusiłam się z niedowierzania płatkami. Mama starała się mi pomóc, z ulgą odetchnęła gdy mi przeszło. Nawet nie musiałam szykować sobie śniadania do szkoły, mama mi zrobiła. Kolejny szok. Czyżby w nocy ktoś mi rodziców podmienił? Uśmiechnęłam się do siebie. Ubrałam wiatrówkę i poszłam za tatą do samochodu.

Już po chwili mknęliśmy wśród zasłanych liśćmi dróg. Tata się nie odzywał niemalże całą drogę do Stonebridge. To też było dziwne, z reguły był gadatliwy. Zawsze droga do szkoły mijała nam wesoło.
- Co byś powiedziała na to, abym zmienił pracę? – zwrócił się do mnie patrząc prosto przed siebie. W jego głosie nie słyszałam jednak pytania, to było stwierdzenie. Co on kombinował?
- Nie miałabym nic przeciw – rzuciłam krótko, bo co miałam powiedzieć. Cieszyłabym się oczywiście. Jego dotychczasowa szefowa była wredną małpą wyzyskującą z pracowników czynności życiowe, więc dlaczego miałabym się nie zgodzić?

Dojechaliśmy do domu mojej przyjaciółki. Usiadła z tyłu z dziwną miną. Czyżby coś nie tak? Spojrzałam na nią pytająco. Nic nie mówiła. Zapewne i jej burza dała się we znaki, albo i ją matka zbudziła szybko by z nami się załapała na podwózkę. Erin podobnie jak ja mieszkała na odludziu, tyle, że ona mieszkała osiem kilometrów od miasta, ja pięć. Tata jechał patrząc w krętą drogę. Po chwili wjechaliśmy na asfalt. Od razu przyspieszył tempa, jechał szybko jak nigdy dotąd. Aż się wzdrygnęłam. Całą trasę z domu do liceum pokonaliśmy dwa razy krócej niż zwykle, a przecież jeszcze po drodze zabraliśmy Erin.

Wysiadłyśmy szybko z samochodu. Pomachałam tacie na dowidzenia. Odjechał niemalże z piskiem opon. Martwiłam się, o co może chodzić, no i bałam się, że może sobie zrobić krzywdę. Spojrzałam wystraszona na Erin. Odwzajemniła spojrzenie, była tak samo czymś przejęta jak i ja. Na miejsce dotarliśmy godzinę przed rozpoczęciem lekcji. Na szczęście był piątek, a my miałyśmy ich tylko pięć. Wizja weekendu mnie cieszyła. Przerwałam prześladującą mnie od rana ciszę.
- Co jest? Jesteś dzisiaj jakaś nieprzytomna. – zresztą jak wszyscy. Dokończyłam zdanie w myślach.
- Ja nieprzytomna? - uśmiechnęłam się. Odetchnęłam z ulgą, wszystko było w miarę dobrze. – To przez rodziców, byli jacyś tacy… inni. To znaczy cisi, ale mili jak nigdy – zwróciła się do mnie. Usiadłyśmy na lekko wilgotnej ławce przed szkołą. Zdziwiła mnie zbieżność wydarzeń.
- Cisi mówisz? Skądś to znam, myślałam, że dzisiaj w domu zwariuję. – westchnęłam cicho. Rozmawiałyśmy na mnóstwo innych tematów, jednak inność naszych rodziców zajęła nam najwięcej czasu. Nie zdałyśmy sobie nawet sprawy, że za kilka minut rozpoczną się lekcje. No i go zobaczyłam. Szedł uśmiechnięty jak zwykle. Jego blond włosy i błękitne jak niebo oczy podkreślała skórzana kurtka i wytarte dżinsy. Szedł pewnym krokiem wśród wszystkich uczniów, tylko z nielicznymi wymienił kilka zdań. Wpatrywałam się w niego jak zaczarowana. Poczułam uszczypnięcie w okolicach ramienia.
- Zgłupiałaś?! – krzyknęła na mnie przyjaciółka – Miałaś zamknąć ten rozdział – syknęła. Było jej łatwo powiedzieć. Ona wolała muskularnych brunetów. Tak mówiła zawsze, a jej ostatni facet był właśnie brunetem. Jednak mnie urzekały blond włosy, zwłaszcza takiego odcieniu jak u Matta. Westchnęłam cicho. Przeniosłam wzrok na moje trampki. Zadzwonił dzwonek. Erin pociągnęła mnie za rękę za sobą ku szkole. Jak ja jej szczerze nienawidziłam, a musiałam spędzić w niej jeszcze minimum dwa lata, bo dopiero w wieku osiemnastu lat można było ją olać, ale co mi po tym jak w wieku osiemnastu lat miałam być na ostatnim roku?

Weszłam cicho do klasy zostawiając ówcześnie swoją kurtkę w szafce. Każdy miał swoją. Siadłam koło Erin, jak zwykle zresztą. Siedziałyśmy tak od pierwszej klasy podstawówki. Byłyśmy niemalże nierozłączne i rodzice o tym wiedzieli. Kiedyś mama nawet mnie spytała czy nie łączy nas coś więcej niż tylko przyjaźń. Oczywiście ją wyśmiałam, to był totalny absurd.

Lekcje minęły mi niespodziewanie szybko. Na każdej byłam rozkojarzona, dziękowałam jednak Bogu, że siedzę koło klasowej kujonki i mogłam sobie na to pozwolić. Nawet poproszona do odpowiedzi na pytanie z zaskoku znałam odpowiedź, gdyż Erin mi podpowiadała. Przerwy też mijały szybko, nawet ni myślałam dużo o Mattcie, może raz czy dwa. Jednakże pilnowałam się. Była to zasługa mojej silnej woli lub dziwnego zachowania rodziców zarówno moich i Erin. Ech, miałam nadzieję, że nic złego z tego nie wyniknie.

Ostatni dla mnie dzwonek przed sobotą zadzwonił. Uśmiechnięta poszłam do swojej szafki. Była zwykła, metalowa, taka jak każda inna. W środku jednak się różniła. Na drzwiczkach był mój ulubiony aktor, a tuż obok moje zdjęcie z przyjaciółką z ostatnich wakacji. To były czasy… Mój telefon zawibrował. Ciekawe kto to? Spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonił tata. Wysłuchałam go grzecznie. Z każdym jego słowem moje oczy robiły się większe, a moja wściekłość rosła i niemalże mnie rozsadzała. Jak oni mogli to zrobić?
- Tato, ale przecież to głupota! – krzyknęłam zwracając na siebie uwagę połowy szkoły. Niedaleko stała Erin także rozmawiająca przez telefon. Wiedziałam nawet z kim, dzięki tatusiowi.
- Czy wyście powariowali?! Przeprowadzać się? Źle nam jest tam gdzie mieszkamy? – syknęłam do telefonu. Włożyłam w to tyle jadu ile mi się udało. Ojciec nie wrzeszczał, tłumaczył mi powoli, że to będzie dobre rozwiązanie. Chciał się przeprowadzić w okolice centrum miasta. Pocieszał mnie, że zamieszkamy w środku parku. Tak, też mi pocieszenie, przecież rodzice doskonale wiedzieli jak kocham dziką naturę. Ja nie mogłam bez niej żyć! Wszystko się we mnie gotowało. Byłam wściekła. Szesnaście lat mieszkałam w lesie i do tego przywykłam. Kochałam to miejsce jak żadne inne!
- Ty chyba zdurniałeś! – usłyszałam krzyk przyjaciółki. Teraz cała szkoła patrzyła się na nas jak na wariatki. Nie ma co, piękne mieli widowisko. Będą mieli o czym gadać przez tydzień.
- To już postanowione, chciałem powiedzieć rano, ale zapomniałem. Spytałem się przecież co sądzisz o zmianie pracy, a ty nie miałaś nic przeciw – usłyszałam w słuchawce. No teraz to mnie doprowadził do furii.
- Zgodziłam się na zmianę pracy, ale nie miejsca zamieszkania! – krzyknęłam do słuchawki. Zamilkł na chwilę, na długą chwilę. Westchnęłam ciężko. Wiedziałam, że już postanowione.
- Przewieźliśmy już wszystko do nowego domu. To znaczy będziemy mieszkali z pewnym chłopcem z twojej szkoły – kolejny szok. Ja z mało jakim „chłopcem” z naszej szkoły się kumplowałam, a niewielu znałam imiona czy nazwiska. – Chodzi o Matta Mendeza - kolana ugięły mi się, zrobiły się jak z waty. Czyżbym się przesłyszała. Erin skończyła już rozmowę, podeszła do tego spokojniej, rzecz jasna mieliśmy przeprowadzić się i z nią. Dlatego nasi rodzice tak dziwnie się zachowywali z rana. Rozgryzłam tajemnicę, szkoda, że tak późno. I jak by nie było innych facetów w naszej szkole, do których można było się przeprowadzić.
- Ten Matt to dobry chłopak – chwalił go mój ojciec – Mówił, że cię kojarzy i zaprowadzi do domu. Tylko musisz poczekać na niego jedną lekcję – no tak, był w innej klasie, a na dodatek był rok starszy. Chłopak wymarzony, niestety poza moim zasięgiem.
- Wróć z nim do domu – powiedział stanowczo i się rozłączył. Nawet się nie pożegnał, żadnego „pa” czy coś w tym stylu. Wściekła niemalże rzuciła swoją komórką. Erin już stała obok. Wiedziała wszystko, ale ona nie miała aż tak wielkiego problemu. Jej odpowiadała przeprowadzka. Sama mówiła, że jak by mogła przeniosła by się do babci, do centrum.
- Musimy na niego poczekać – powiedziałam otępiałym głosem. Erin tylko skinęła głową, wiedziała, że nasi rodzice nie mogli już gorzej trafić. Chyba bardziej spodobało by mi się dzielenie domu z klasowym fajtłapą niż z przystojnym Mattem. Usiadłyśmy na ławce nieopodal. Po chwili zadzwonił dzwonek na lekcję. Zostałyśmy same na korytarzu, no może nie same. Niedaleko chodził woźny, ale on jakby się nie liczył. Moja przyjaciółka patrzyła na mnie przenikającym wzrokiem.
- Nie podoba ci się to, prawda? – spytała mnie. Oczywiście, że mi się nie podoba. Chciałam do niej krzyknąć. Postanowiłam jednak odreagować na rodzicach. Tak, to był cudny pomysł, od razu odechce im się przeprowadzek.
- Ciekawe, że w całym mieście nie było innego domu. – syknęłam – Przecież jest olbrzymie! – krzyknęłam. Woźny podniósł głowę. Pogroził mi tylko palcem. Nie zwróciłam na to uwagi.
- Tata mówił, że to ze względu na miejscówkę przenosimy się tam, a tak ogólnie to ze względu na ciebie. – usiłowała mnie uspokoić. Musze przyznać, że jej się udało. – Przecież kochasz przyrodę. – dodała z uśmiechem. Miała sto procent racji. Ja nie mogłam żyć bez zwierząt, szumu drzew, śpiewu ptaków… Nie mogłam się jednak pogodzić, że zrobili to za moimi plecami.
- Czy ty wiedziałaś? – spojrzałam na czubki własnych butów. Modliłam się żeby odpowiedziała „nie” lub coś w tym stylu. Prosiłam wręcz o to, takiej zdrady bym nie zniosła.
- Jestem tak samo zaskoczona jak ty – przytuliła się do mnie. Była ode mnie dużo większa. Ja miałam sto sześćdziesiąt centymetrów ona piętnaście więcej. Mogłybyśmy uchodzić za matkę i córkę, ale nie byłyśmy podobne. Ona była wysoką, zgrabną blondynką o niebieskich oczach. Ja byłam niską brunetką, no i miałam bardziej kobiece kształty, choć talii osy nie jedna dziewczyna mogła mi zazdrościć. Tylko dlaczego siebie nie akceptowałam?
- Tyle, że mi się ten pomysł podoba, ja nie chciałam mieszkać na tym zadupiu – podsumowała swoją wypowiedź. Normalnie za „to” słowo bym ją opieprzyła, tym razem nie miałam jednak ochoty. Powinnyśmy się trzymać razem. Do końca. Przecież składałyśmy przysięgę niemalże małżeńską „Przyjaźń do końca życia, po koniec świata” . Miałyśmy jakieś dziesięć lat, ale pamiętam to jakby to zdarzyło się chwilę temu.
- Tak, wiem, rozumiem – rzucałam nie zawsze pasującymi do siebie słowami. – Tylko co będzie, no wiesz… z Mattem? – spojrzałam na nią wystraszona. Co on sobie mógł pomyśleć? Choć z drugiej strony już dawno nie zamieniliśmy między sobą żadnego słowa, ale to była wina Tenisy, jego byłej dziewczyny. Jak ja jej nienawidzę do tej pory. Westchnęłam cicho. - Będzie ciężko.

Rozmawiałyśmy jak najęte, chciałyśmy nawet w razie czego uciec z domu by zmusić rodziców do zmiany zdania. Erin chciała się dla mnie poświęcić! To się nazywa prawdziwa przyjaźń! Ku naszemu zdziwieniu zadźwięczał dzwonek, skończyła się szósta lekcja. Ubrałam swoją kurtkę. Stałam i wyglądałam ze strachem Matta. Już po chwili się przy nas zjawił. Uraczył nas swoim cudownym uśmiechem. Musiałam zadzierać głowę niemalże do góry, był strasznie wysoki jak dla mnie, miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, różnica była diametralna.
- Cześć – powiedział z uśmiechem. Jego głos dzwonił mi przez chwilę w uszach. Był chyba jego jedyną wadą. Cóż, był okropnie chrypliwy. Czyżby późniejsza mutacja? Nie… Mutacja nie może trwać trzy lata. Tyle go znałam i odkąd pamiętam miał taki właśnie głos.
- Hej – rzuciła Erin – Cześć – wyjąkałam niemalże. Oblałam się rumieńcem. Gdzie się podziała moja pewność siebie, której mi nigdy nie brakowało? Gdzie mój upór?
- Erin i Mirion, tak? – spytał. Oniemiałam. Znał nasze imiona? Zaraz jednak wyświetliło mi się czerwone światło przed oczyma. Rodzice zapewne go uprzedzili jak się nazywamy. Nadzieja zgasła tak szybko jak się pojawiła.
- Yhm –mruknęłam kiwając potwierdzająco głową. Chłopak się odwrócił. Nie wiedziałam o co chodzi.
- Chodźcie, to niedaleko, pójdziemy spacerkiem – uraczył nas ponownie swym czarującym uśmiechem. Ach, ile ja bym dała by śmiał się tak do mnie codziennie. Chyba jednak przekonałam się do pomysłu rodziców. Dzięki im! – Formalnie, to jestem Matt, ale niektórzy mówią do mnie Matti – odwrócił się do nas i machnął ręką zapraszającym gestem. Ruszyłyśmy za nim. Wyszłyśmy tuż obok niego z budynku. Wszyscy się na nas gapili. Tak, pewnie już wiedzieli. No cóż, to mała szkoła jak na miasto tak wielkie, ale w tym mieście było dużo szkół. Szliśmy w milczeniu. Park, przez który zmierzaliśmy rzeczywiście był imponujących rozmiarów, ale zapach jaki w nim się roznosił nie był taki jak w starym domu. To nie było to samo. Tutaj rządziły spaliny mimo tylu drzewa, a w lesie zapach mokrego mchu i kwiatów. Diametralna różnica. Po kilku minutach spaceru, tak to nazwał, dotarliśmy do wysokiego budynku. Stał sam, był daleko od innych. Jego rozmiary mnie zaskoczyły. Miał dwa piętra! Jego ściany iskrzyły się bielą w słońcu, a okna były olbrzymie. Wisiały w nich kolorowe zasłony i idealnie białe firany zdobione kwiatami i haftami. Uśmiechnęłam się.
- To tu, prawda, że ładnie – był ze swego domostwa bardzo dumny, ale kto by mu się dziwił? – W salonie czekają na nas rodzice – och, będzie przemowa wstępna. Pomyślałam.

Zdjęłam kurtkę i buty wchodząc do domu. Ułożyłam je równo w przedpokoju. Ku mojemu zdziwieniu znalazłam swoje kapcie. Rzeczywiście wszystko przynieśli. Wraz z Erin weszłyśmy do salonu. Czekali tam na nas nasi rodzice, rodzice Matta i on sam.
- Dzień dobry – przywitałam się grzecznie z obcymi mi ludźmi. Erin zrobiła to samo. Pani domu skinęła na nas głową byśmy usiadły. Zrobiłyśmy to bez wahania. Dzień dostarczył nam mnóstwo wrażeń, a ja czułam, że to nie koniec.
- Wyjaśnimy wam kilka spraw – powiedział ojciec Matta. Wytłumaczył nam całą sytuację. Dowiedziałyśmy się, że mieszkamy razem, czynsz płacimy każdy swoją część. Rodzice Matta chcieli sprzedać dom, ale poszczęściło im się, bo spotkali naszych. No i teraz będziemy mieszkali razem. Wiemy już także, że pierwsze piętro, to piętro rodziców. Są tam już ich meble i ubrania. Drugie piętro to piętro dzieciaków – tak powiedziała moja mama – każdy ma swój, umeblowany już pokój. Na moje nieszczęście Matt ma pokój obok nas. Na każdym piętrze jest salon – największy na dole – i łazienki. U nas na nieszczęście nie ma zamka. Pokoje też nie są zamykane. Matt zażądał ponoć tego od rodziców, ale oni powiedzieli, że jak już to możemy mieć zamykane pierwsze piętro. Taki wstęp w dorosłość. Niech im będzie, byle mi się gość nie naprzykrzał. Po przesłuchaniu, obiedzie, a zaraz potem kolacji poszliśmy na górę, by obejrzeć nasze nowe pokoje i sprawdzić czy niczego nie brakuje.

Wraz z Mattem i Erin weszłam na drugie piętro. Rodzice zostali na dole, uprzedziliśmy, że dziś już nie zejdziemy. Nie mieliśmy po co, a powinniśmy choć trochę się zapoznać. Tak uważała Erin i Matti. Zgodziłam się z nimi. Po krótkiej chwili stałam w drzwiach swojego nowego pokoju. Był o wiele większy od starego. Co nie oznaczało, że był lepszy. Tamten miał swoją historię. Ślady po napoju koło stołu, plamę na ścianie po naboju do pióra… Miał duszę. Ten jeszcze był w stanie nietkniętym. Ściany były pięknego, wrzosowego koloru. To był mój ukochany odcień fioletu. Łóżko było posłane fioletową, ciemną, satynową pościelą. Meble były dębowe, ciemne, ale nie przytłaczające. Miały w sobie jakąś magię. Przeglądałam półki, sprawdzałam, czy wszystko jest. Uspokoiłam się, gdy znalazłam moje ulubione książki – Sagę Zmierzch. Usiadłam na łóżku, położyłam telefon na nocnym stoliku. Spojrzałam w dół. – O nie – jęknęłam. Mój pamiętnik, moje wspomnienia zostały w starym domu. Modliłam się w duchu, bym jednak mogła tam wkrótce zajrzeć. Nie darowałabym sobie, gdyby ktoś go znalazł . Moje sekrety, przemyślenia, uczucia wylane na papier nie powinny trafić w niepowołane ręce. Oparłam głowę o ścianę. Usłyszałam stukot w sąsiednim pokoju. Erin wzięła już kąpiel, tak jak i Matt. Nadeszła i moja kolej. Wzięłam swój ręcznik, jeszcze nie zaniosłam go do łazienki. Pochwyciłam także zwiewną koszulkę i szorty do spania. Nigdy nie używałam tego prezentu. Dostałam go na piętnaste urodziny, ale nie widziałam powodu by rezygnować ze spania w koszuli i bieliźnie. Być może dlatego, że mieszkałam z rodziną, a nie z obcymi mi ludźmi. Poszłam do łazienki.

Otworzyłam mahoniowe drzwi z małą klameczką. Była szklana. Też coś, głupota. Szklana klamka. Wnętrze pomieszczenia było niesamowite. Jedna ściana zajęta była olbrzymim lustrem w pozłacanej ramie. Było olbrzymie. Reszta ścian była żółta, a może pomarańczowa lub coś pomiędzy. Dla mnie coś jak kremowy czy piaskowy kolor nie istniało nigdy. Żółty to żółty, a biały to biały. Tak uważam. Rzuciłam ręcznik i ubranie na brązowy dywanik znajdujący się koło szafki. Na jednej półce zauważyłam swoje kosmetyki i karteczkę z imieniem. Czyli mama o wszystkim pomyślała, i dobrze. Moja półka była najniżej, ale i tak by dosięgnąć niektórych rzeczy musiałam wspinać się na palcach. Zamknęłam drzwi od łazienki, napuściłam wody do wanny. Dolałam do niej mój ulubiony płyn do kąpieli – łączył orientalne nutki z owocami cytrusowymi. Zanurzyłam się w niemalże gorącej wodzie.
Moje ciało przeszedł błogi dreszcz odprężenia, mogłabym siedzieć w wodzie godzinami. Puk, puk. Ktoś zastukał do drzwi.
- Długo będziesz siedziała w łazience, bo muszę za potrzebą – usłyszałam głos Mattiego. Jakby na dół nie mógł iść! O litości. No, ale rzeczywiście. Zajmowałam łazienkę od dobrej godziny. Będzie musiał przywyknąć.
- Zaraz wychodzę – powiedziałam kompletnie bez wyrazu. Wyskoczyłam z wanny jak oparzona. Spuściłam wodę i jednocześnie się wycierałam ręcznikiem. Szybko ubrałam ubranie do spania. Umyłam w mgnieniu oka zęby. Przepisowe dwie minuty tym razem nie były dwoma minutami, a raczej sekundami.
- Gdzie jest suszarka? – mruczałam pod nosem. Zdałam sobie jednak sprawę, że została w pokoju. Wzięłam szczotkę i otworzyłam drzwi by nie blokować toalety dłużej.
- Już wolne – uśmiechnęłam się do niego niewinnie. Zresztą zawsze to robiłam gdy tylko go spotykałam. Czyli będę musiała albo przestać się uśmiechać, bo codziennie będę go ciągle widywała lub pogodzić się ze wcześniejszymi zmarszczkami w okolicach ust. Koniec ze szczerzeniem zębów!
- Ładnie ci w zielonym – odwzajemnił mój uśmiech i wślizgnął się do łazienki. Otrząsnęłam się z zauroczenia – żeby tylko z zauroczenia – i poszłam do pokoju by wysuszyć włosy.

Po piętnastu minutach już skończyłam. Równiutki przedziałek, ostatnie pociągnięcia zębami szczotki i poszłam odnieść ją wraz z suszarką do łazienki. W drodze powrotnej jednak coś mnie, hm, wystraszyło, albo ktoś. Z salonu, którego jeszcze nie odwiedziłam z natłoku wrażeń, dobiegał cichy szmer. Piętro było zamknięte, rodzice nie mogli tutaj wejść. Z pokoju Erin dobiegały odgłosy rozmowy. Rozmawiała z Mattem. Normalka, oni byli ze sobą w mniej drętwych stosunkach, byli kumplami z dzieciństwa. Więc kto u licha był w salonie.

Zapukałam do pokoju Erin. Rozmowa ucichła, ale ja już doskonale wiedziałam czemu. No obgadywali mnie perfidnie Lu b jak to nazywali wymieniali spostrzeżenia. Tym razem byłam skłonna im uwierzyć gdyż słyszałam tylko, że za długo siedzę w łazience. Uśmiechnęłam się. Będą mieli ze mną krótko mówiąc udrękę, bo z rana jest podobnie, rzadko się szybko uwijałam.
- Wchodź – otworzyła mi moja przyjaciółka. Widziałam Matta, więc teraz na sto procent byłam pewna, że to nie on znajduje się w salonie. Weszłam niepewnie. On na mnie patrzył. Kurcze, to mało powiedziane! On mnie mierzył wzrokiem od góry do dołu. Oblałam się rumieńcem. Pech chciał, że musiałam obok niego usiąść na łóżku, bo Erin zajęła fotel.
- Właśnie sobie debatowaliśmy o twoim pobycie w łazience – oboje wybuchnę li śmiechem.
- Tylko się nie obrażaj – Matt zwrócił się do mnie. Ja mam się obrażać? Mnie naprawdę ciężko było wkurzyć, a co dopiero obrazić. Wyśmiałabym ich normalnie, ale dręczyła mnie całkiem inna sprawa.
- Spoko. – odparłam lakonicznie – Matt, czy ty masz jakieś zwierzęta? – zaskoczyło go moje pytanie. Spojrzał na mnie wybałuszając niebieskie oczy. Z tego co pamiętałam jego matka miała uczulenie na sierść. To wywnioskowałam przy rozmowie w salonie przed obiadem. To dlatego mama Erin musiała oddać Kitty mojej babci.
- Nie, przecież wiesz – moja przyjaciółka spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Siedziałam jak na szpilkach na łóżku. Usiadłam po turecku. Układanka zaczęła powoli nabierać kształtu. O Jezu!
- Czyli… ty nie masz zwierząt, my jesteśmy tutaj, piętro jest zamknięte – sam je zamknął, to słyszałam – rodzice tutaj nie mogli wejść, a poza tym śpią – wyliczałam pokazując na palcach. Jeden argument – jedno słowo.
– Więc kto może być w salonie – usłyszałam walenie serca. Tłukło się jak oszalałe. Matt spojrzał na mnie jakbym była chora. Nie byłam, ale zdawało mi się, że pobladłam ze strachu. Kątem oka spojrzałam w lustro zawieszone na ścianie. No, a jak! Byłam bielsza od śniegu.
- Ty nie żartujesz prawda? – wyjąkała z ledwością Erin. Chyba wiedziała, że to pytanie retoryczne.
- A czy ona wygląda jakby żartowała?! – krzyknął w panice Matti. Poderwałam się z łóżka i stanęłam koło drzwi od pokoju.
- Chodźmy na dół, niech rodzice to sprawdzą – rzuciłam hasło. Po chwili staliśmy już przy drzwiach wyjściowych na schody. Spojrzałam na szafkę przeznaczoną do przechowywania kluczy. Klucze od głównych drzwi - były, klucze od tylnich drzwi – były. Klucze od naszego piętra zniknęły! Poczułam jak moje serce niemalże wyrywa się z klatki piersiowej.
- Może usłyszą jak krzykniemy? – spytałam nadzieją w głosie. Złudną nadzieją. Ponoć nadzieja matką głupich, a każda matka kocha swoje dzieci. Jednak nie tym razem. Matt zażyczył sobie dźwiękoszczelnych drzwi, by w razie jakiejś imprezki rodzice nie marudzili. Mi to w sumie też odpowiadało, ale teraz już nie bardzo.

Patrzyliśmy na siebie chwilę, dwie, trzy. Staliśmy jak słupy soli. W salonie naprawdę było coś słychać, co chwile nowy zgrzyt, jakiś stukot i furkot. Erin oparła się o ścianę. Niemalże się z nią zlewała. Nie dość, że zwykle była biała jak ściana to teraz ze strachu tak pobladła iż biel sufitu był nawet bardziej szara. Postanowiłam działać. Nie miałam wcale ochoty spędzić całej nocy przed drzwiami, ani czekać na jakiegoś mordercę, który mógł czaić się w salonie. O co to, to nie! Nie ze mną te numery. Z reguły to ja przejmowałam inicjatywę. Tak było i teraz. Ruszyłam w kierunku drzwi. Poczułam ciepło czyjejś ręki na ramieniu. To był Matt, był tak samo wystraszony jak i my obie, może nawet bardziej się bał niż ja. Zmroziłam go wzrokiem dając do zrozumienia by mnie puścił. Pomogło.

Stanęłam przed drzwiami prowadzącymi do salonu. Szmery chwilowo się ściszyły. Mimo to nie ustawały. Położyłam rękę na okrągłej klamce i szybko ją przekręciła. Jednym ruchem otworzyłam drzwi. Zaskrzypiały, jak żadne inne. Odgłos towarzyszący ich otwieraniu był okropny… Rodem z najstraszniejszych koszmarów. Moim oczą ukazała się niemalże nieprzenikniona czerń. Tylko zza moich pleców do pomieszczenia wlewała się wątła smuga światła. Wątła, bo moi kompani stali tuż za mną. Wytężyłam wzrok. Dojrzałam otwarte okno. Widocznie ktoś go nie zamknął po burzy. Wzruszyłam ramionami.
- I o to tyle hałasu? – spytał już rozluźniony Matt. Teraz się zrobił odważny. Westchnęłam. Nadal jednak jakaś siła mówiła mi bym nie wchodziła do pokoju. Wygoniłam ją ze swojego ciała. Wymacałam na ścianie włącznik do światła. Pstryk, pstryk – nic. Nie zadziałało. Erin i Matt poszli włączyć lampy stojące wewnątrz. Jakbym nie mogła zamknąć okna bez światła. Pokręciłam głową i ruszyłam ku naszemu mordercy, straszydłu lub komuś tam. Szybko uwinęłam się z zatrzaskami.
- Te też nie działają – mruknął Matta – Widocznie jakieś spięcie było – dodała Erin. Oboje stali już obok mnie. Wyglądaliśmy przez okno. Mimo mroku widok jaki się rozciągał za murami domu był zapierający dech w piersiach. Niedaleko widoczny był mały, zarośnięty stawik. Na jego środku była wysepka, na której rosło jedno drzewo. Trochę bliżej był ogródek pani Mendez. Był śliczny nawet w nocy, a szczególnie miejsce, w którym rosły białe róże. Szkoda, że już przekwitały.

Nagle zobaczyłam jakiś ruch w krzakach. Moim przyjaciele – bo nimi chyba byli, nie wiedziałam jak ich inaczej nazwać – również go zobaczyli. Spojrzałam na niewidoczną niemalże twarz Matta.
- To pewnie jakiś zabłąkany kot – usiłował mnie uspokoić. Nie udało mu się. Niemalże zemdlałam. Czyżby coś, co było w pokoju – a mogło przecież tu być – lub ktoś wyskoczył przez okno właśnie skrył się w krzakach? Odrzuciłam głupie myśli. Poczułam ciepło chłopaka za sobą. Podtrzymywał mnie bym jednak nie upadła. Odsunęliśmy się od okna i ruszyliśmy w stronę drzwi. I wtedy zamarłam.

Po salonie rozniosło się skrzypienie drzwi i odgłos ich zamykania. Niemalże zapomniałam o oddychaniu. Czyżby jednak ktoś tu był? Nie myśl tak, to… zapewne jakiś przeciąg lub drzwi są krzywe. Tak, drzwi są zapewnie krzywe, albo to durnowaty kawał Erin. Spojrzałam na stojącą za mną dziewczynę, nie widziałam jej prawie. Widziałam tylko zarys jej twarzy, nic więcej. Matt stał za mną słyszałam jak serce mu wali. Czyli nie był to kawał. Nagle w salonie rozbłysło jasne światło. Na chwilę mnie oślepiło. Zasłoniłam oczy, przetarłam je i uniosłam ku górze. Żyrandol jednak działał. To jednak nie było problemem. Poczułam jak moja przyjaciółka ściska mnie za rękę, jak Matt ściska moje ramiona. Byliśmy przerażeni. Naszym oczą ukazało się osiem postaci – cztery kobiety i czterech mężczyzn. Mimo strachu czułam także i wielki zachwyt. Wszyscy byli pięknie ubrani – kobiety miały na sobie gustowne, krótkie sukienki. Mężczyźni zaś ubrani byli w dżinsy i białe koszule. Stali jakby parami. Wszyscy o nieskazitelnej urodzie. Byli niesamowici. Rudzielec z kręconymi włosami trzymał w pasie brunetkę z długimi włosami. Wysoki mięśniak trzymał za rękę blond piękność wyglądającą jak anioł. Mała kobieta o ciemnych jak noc, krótko przystrzyżonych włosach stała tuż przed wysokim blondynem o dziwnym wyrazie twarzy. Inny blondyn, który wyglądał na najstarszego trzymał rękę na ramieniu zgrabnej brunetki. Wszystko w tych osobach było niezwykłe. Jak się tutaj dostali? Czego mogli od nas chcieć? Czemu nic nam nie zrobili i jak się stało, że nie zauważyliśmy ich obecności w salonie gdy po nim chodziliśmy? Dlaczego nie zdradził ich żaden szmer? I najważniejsze. Czemu ich oczy były tak dziwnego, złotego wręcz koloru?

Coś zaczęło mi się rysować w głowie. Coś mi się przypominało. Książka, jakaś historia… Nie mogłam się skupić na myśleniu czując ich wzrok na sobie. Rudowłosy mężczyzna zaczął się uśmiechać Gdy tylko zaczęłam intensywniej myśleć. Już wiem! Krzyknęłam w myślach. Tyle, że moje przypuszczenia były totalnie absurdalne, nieprawdopodobne. Jednym słowem dziwne i niemożliwe.
- Ona już wie – do moich uszu dotarł dźwięczny głos niskiej kobiety w krótkiej fryzurce.
Co ja niby wiedziałam?






To już bardziej poukładane i więcej wyjaśnia.
Pisać dalej?


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
EsteBella;*
Człowiek



Dołączył: 22 Gru 2009
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Hmm.. A już wiem... Wampirowo;]

PostWysłany: Pon 11:25, 28 Cze 2010 Powrót do góry

Pisz, Pisz!
Masz talent. Bardzo mi się spodobałoWink
Pierwszy dzień wakacji to lecę, ale skomentuję jeszcze dzisiaj obiecuję;*

Buźki;*


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
esterwafel
Wilkołak



Dołączył: 20 Sty 2009
Posty: 181
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 10 razy
Ostrzeżeń: 0/3

PostWysłany: Pon 12:44, 28 Cze 2010 Powrót do góry

Nieźle. Ciekawie się zapowiada. Pisz dalej. Faktycznie, ten rozdział więcej wyjaśnia i przedstawia nam postacie. trochę się na początku gubiłam. Musisz wyraźniej odznaczać dialogi, bo zlewają się z opisami. Tak będzie lepiej. Ale podoba mi się.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Wto 12:26, 29 Cze 2010 Powrót do góry

Cieszę się niezmiernie, że moje "coś" wam się podoba :D

Możliwe, że jeszcze dziś dodam kolejny rozdział. Zależy od mojej bety Wink

Dziękuję EsteBella i tobie esterwafel ;*


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Courtney
Człowiek



Dołączył: 02 Maj 2010
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Toruń

PostWysłany: Wto 18:11, 29 Cze 2010 Powrót do góry

Zauważyłam, że coś mało osób komentuje i postanowiłam przeczytać Wink

Prolog:
Jest tutaj kilka błędów:

Cytat:
To nie świadczy jednaj o tym, że zwykły śmiertelnik nie wie o zatarciu taj cienkiej, nie istniejącej już od dawien dawna niewidzialnej linii.

Literówka Wink

Cytat:
Mimo tak wielu różnic między nami a nimi, istnieją i cech wspólne

I literówka Wink

Cytat:
Chcą, by ktoś taki jaj ja, słaba ludzka istota uratowała ich gatunek.

I kolejna literówka ;p

Cytat:
Byli mi obcy, a za razem znałam ich na wylot.

Tutaj jest błąd ortograficzny. Powinno być "zarazem".

Cytat:
Ja tym czasem powierzyłam im siebie.

Ort. Prawidłowa forma to "tymczasem".

Cytat:
Nieznający sprawy obserwator stwierdził by, że głupotą było tak nieodpowiedzialnie postąpić.

Ja dałabym tu "stwierdziłby".

Cytat:
Nie wiem czy do końca uda mi się odpowiedzieć na te pytania, nawet samej sobie.

Przed "czy" stawiamy przecinek.

Pozwolę sobie na szczerość. Początek tekstu mnie zaciekawił, był tajemniczy, wciągający. Potem jednak, gdy byłam już nakręcona zaczęłam napotykać te same konstrukcje zdaniowe. Prolog to wielka papka wszystkiego, w której trudno się poruszać. Wciąż mówisz o tym samym, kręcisz się wokół tego samego. Jest to sama góra uczuć, bez jakiejkolwiek akcji. To wygląda tak, jakbyś napisała połowę tego tekstu, a drugą połowę dorobiła używając słownika wyrazów bliskoznacznych.
Prolog nie musi być długi, ja nawet lubię jak jest krótki. Wystarczy w nim zamieścić kilka słów, wskazówek, jakąś tajemnicę czy haczyk na czytelnika i koniec. Za dużo lania wody.

Rozdział I
Na początek napiszę, co mi nie pasuje:

Cytat:
Nie mogłam otworzyć okna, tata by mnie chyba zabił jakby się potłukło od wściekle wyjącego wiatru.

Trochę nielogiczne. Co by się potłukło?

Cytat:
Była to niemalże moja mała biblia, tylko mniej ważna i mniej ode mnie wymagając.

Literóweczka Wink

Cytat:
Tym czasem zasłałam łóżko, ułożyłam się wygodnie w puchowej kołdrze, oparłam głowę o wygodną poduszkę. Po chwili odpłynęłam w błogi niebyt…

Ortograficzny. "Tymczasem".

Cytat:
Przeczesałam swoje kasztanowe loki, grzecznie ułożyły się na moich wątłych ramionach.

Wydaje mi się, że po przecinku powinno być jeszcze słowo "które".

Cytat:
Pociągnęłam rzęsy tuszem i byłam gotowa do wyjście.

Literówka - "wyjścia"

Cytat:
Przerwy też mijały szybko, nawet ni myślałam dużo o Mattcie, może raz czy dwa.

Literówka - "nie"

Cytat:
Położyłam rękę na okrągłej klamce i szybko ją przekręciła.

Literówka - przekręciłam

Cytat:
Rodem z najstraszniejszych koszmarów. Moim oczą ukazała się niemalże nieprzenikniona czerń.

Powinno być "oczom"


Przyznaję, że rozdział jest znacznie lepszy niż prolog. Nie ma tu ględzenia o niczym. Jest fundament, czyli jest na czym zbudować dom. W tym przypadku tym fundamentem jest ogólny zamysł, czyli całkiem ciekawa fabuła. Nie powiem, to mi się podoba. Radziłabym Ci jednak zapoznać się z zasadami zapisu dialogów, gdyż u Ciebie nie jest on do końca poprawny. Rozbawiło mnie jedno, a konkretnie, kiedy zasugerowałaś, że matka myślała, że one są lesbijkami. Nie wiem, czy było to zamierzone, ale pośmiałam się chociaż ;p

Zastanawiam się, czy to jest twoje pierwsze opowiadanie? Twoje pióro wygląda na nierozpisane. Jeśli pojawiasz się z ff'em po raz pierwszy, zapewne wyklinasz mnie i moją krytykę. Chciałabym Ci jednak zapewnić, że nie robię tego po to, żeby Cię zmieszać z błotem. Gdybym stwierdziła, że to gniot, nie uznałabym, że warto nad tym siedzieć, poprawiać i ulepszać. A ja tymczasem widzę, że możesz wiele osiągnąć. Wystarczy popracować nad niektórymi mankamentami w stylu i poprawić błędy.

Będę czekać na kolejną część Wink
Pozdrawiam ...
Court Wink


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Czw 11:47, 01 Lip 2010 Powrót do góry

Dziękuję Courtney za tak dogłębne przyjrzenie się mojemu tekstowi :*

Rozdział II

Kobieta o olśniewającej urodzie niemalże do mnie podpłynęła. Czułam na swoim ramieniu zaciskającą się dłoń Matta. Erin pochwyciwszy mnie za rękę chciała mnie pociągnąć do tyłu. Ja jednak ani drgnęłam. Mimo iż serce waliło mi ze strachu, mimo, że byłam przerażona i bliska histerii nie drgnęłam. Kobieta, której imię już chyba znałam, uśmiechnęła się do mnie. Moim oczom ukazał się rząd równiutkich, lśniących białych zębów. Przez chwilę mignęły mi też kły. Wzdrygnęłam się. Nie mogłam oprzeć się jej czarowi, a bezwład jaki mnie ogarniał niemalże doprowadzał mnie do szaleństwa. Do dziewczyny dołączył wysoki mężczyzna. Ten, który wyglądał na najstarszego. Uśmiechnął się do mnie życzliwie. Ręka Matta już nie ściskała mojego ramienia, dłoń Erin już mnie nie odciągała. Zapewne stali już gdzieś daleko, za mną. Mimo, że instynkt człowieka kazał mi uciekać, ja nie chciałam tego zrobić. Podświadomie wiedziałam, że jestem w pełni bezpieczna. Doszłam nawet do wniosku, że przy Nich jestem bardziej bezpieczna niż przy kimkolwiek. Zdawać by mi się mogło, że śnię na jawie. Jednak nie tym razem. Niepostrzeżeni, dla ludzkiego oka, uszczypnęłam się w rękę. Zabolało, więc to nie mógł być sen.
Niepewnie uśmiechnęłam się do przybyszy. Byli mi obcy, a jednak zdawało mi się, że znam ich doskonale, ich każdy ruch, każdy najdrobniejszy sekret. Czarująca dziewczyna rozpromieniła się na całego widząc moją reakcję. Moje mięśnie, wcześniej sparaliżowane strachem, ogarnął błogi spokój.
- Ona już wie - powtórzyła swoją kwestię tajemnicza nieznajoma. A może jednak po części znajoma?
- Co niby wiem? - odważyłam się zabrać głos. Był cichy i drżący, tylko na tyle było mnie jeszcze stać mimo wewnętrznego ukojenia. Kobieta zaśmiała się uroczo.
- Wiesz kim jesteśmy - wyjaśniła. Ja niby to wiedziałam? Jedyne moje podejrzenia to takie, że są to wampiry z mojej ulubionej serii książek, ale to było niemożliwe. Cullenowie definitywnie nie istnieli. Musiałabym chyba zwariować niż bym w to uwierzyła samej sobie.
- Twoje podejrzenia są trafne - zabrał głos mężczyzna stojący obok niej. Dźwięk jaki wydobył się z jego ust był niemalże głosem anielskim. Westchnęłam. Oni obstawali przy swoim, co miałam zrobić? Postanowiłam powiedzieć co o tym myślę, nawet jeśli miałabym wyjść na idiotkę, którą trzeba koniecznie zawieźć na pewne badania.
- Rzeczywiście - powiedziałam ironicznie - Jak dla mnie jesteście pewną rodziną wampirów z mojej książki - mimo moich słów na ich twarzach nie zobaczyłam ogłupienia. Ich marmurowe twarze pokrywała satysfakcja i zdumienie. Czyżbym nie była w błędzie? Odrzuciłam głupie myśli i dalej robiłam swoje.
- Pewnie się nie zdziwicie jak powiem, że jesteście rodem wegetarianów, bo żywicie się… - nie miałam szans skończyć zdania. Usłyszałam pisk, pisk radości. Co ja takiego powiedziałam? Zrozumiałabym, jeśli ktoś by uciekał przed mną i moją rozbujała fantazją krzycząc, ale dźwięk dobiegający z gardła niskiej kobiety za nic nie przypominał krzyku. Spojrzałam na nią zdziwiona. Co ja mówię, ja nie byłam zdziwiona, byłam raczej przerażona. Nie bałam się o siebie, ale o nią. Chyba miała nie równo pod sufitem.
- Krwią zwierząt - dokończył moje zdanie rudowłosy mężczyzna. W mgnieniu oka znalazł się koło mnie. Wystraszyłam się niemiłosiernie, z moich ust dobiegł cichy, stłumiony dźwięk. Miał to być zapewne krzyk…
Nie mogłam nic zrozumieć, przecież to nie mogło być prawdą. Coś mi jednak mówiło, bym zastanowiła się nad tym dogłębnie. Zamyśliłam się i rozważałam wszystkie za i przeciw. Od czasu do czasu spojrzałam tylko na ich twarze. Jedni wpatrywali się we mnie z nadzieją, inni z irytacją, jedna kobieta ciskała we mnie piorunami. Gdyby jej wzrok mógł zabijać zapewne leżałabym już martwa… To była kobieta, koło której stał rudzielec. Odwróciłam wzrok i już go nie podnosiłam.
Moje myśli zawędrowały dalej niż myślałam. Z logicznego punktu myślenia nie mogłam wykluczyć ich prawdomówności. Ba! Ja mogłam nawet poprzeć swoją tezę. Byli w salonie cały czas, bo nie weszli by niezauważeni przez nas do wnętrza gdy byliśmy w środku. Mimo to nie słyszeliśmy ich gdy stali tuż obok, a mimo to coś mi mówiło by nie zbliżać się do pomieszczenia, coś kazało mi odwrócić się na pięcie i z krzykiem wyskoczyć przez okno. Ich uroda była olśniewająca… Nie mogłam się im oprzeć, nie mogłam zaleźć choć sekundy, w której nie gapiłabym się na jedną z tych dziwnych postaci. Byli olśniewający i tacy podobni… Na dodatek byli szybcy, poruszali się z wielką gracją, zapewne byli i silni, bo jak inaczej by się dostali na drugie piętro? Bez lin? Najwięcej jednak mówił mi kolor oczu. Były złote, jak w książce. Usłyszałam jęknięcie jednaj z kobiet. Widocznie piękna blondynka bardzo się niecierpliwiła.
Poskładałam wszystko w jedną całość. Rudzielec wpatrywał się we mnie ze skupieniem, a może nie tylko? W jego oczach było coś, czego nie mogłam za nic pojąć. Ich powłoka kryła jakieś dziwne uczucie, bałam się go.
- To nie są żarty – spojrzałam na najstarszego mężczyznę.
Powiedziałam to cichym, niepewnym, aczkolwiek niemalże błagalnym tonem. Ja chciałam by to były żarty! Oni niby nie pili ludzkiej krwi, ale po co mieli by tutaj przychodzić? Strach powróciła. Krew w moich żyłach przyspieszyła tempa. Serce wyrywało mi się z klatki piersiowej. Rudzielec zmierzył mnie wzrokiem. Uśmiech na jego ustach zniknął. Jego złote oczy zalały się nieprzeniknioną czernią, głębszą niż czerń nocy.
Cofnęłam się o krok. Wreszcie mogłam się ruszyć.
- Mirion - usłyszałam cichy jęk przyjaciółki. Ona też dostrzegła tą zmianę, też znała to książkę, nie tak dobrze jak ja, ale wiedziała doskonale co działo się z tym facetem.
Wiedziała też doskonale, że nie mam szans uciec, oni nie mają. Czyżbym nie miała już ujrzeć wschodu słońca? Nie spojrzeć rodzicom w oczy i nie powiedzieć im jak bardzo ich kocham? Czyżby nie dane mi było już nigdy przekartkować swojego pamiętnika i gdzieś go ukryć? Nagle rudy jednym ruchem znalazł się koło drzwi, stał tyłem, nawet nie patrzył w moją stronę. Nie rozumiałam jego zachowania ani trochę. Krótko przystrzyżona dziewczyna spojrzała gdzieś w dal. Zdawała się być nieobecna. Przeniosła wzrok, który nie był już za kurtyną, na mnie. Z jej twarzy zniknął uśmiech. Pojawiło się przerażenie, wielkie przerażenie. Jeden z mężczyzn, u boku którego ówcześnie stała, pobiegł do rudzielca, za jego przykładem poszedł wysoki mięśniak. Rudzielec obrócił się w moją stronę. Jego oczy były pełne pasji i obłędu! Usłyszałam hałas i stał tuż przede mną uścisku pozostałych dwóch.
Cofnęłam się o krok, niemalże potknęłam się o własne nogi. Z oczu popłynęły mi łzy, ze strachu. Najwyraźniej książka nie mówiła prawdy, nie do końca… Lub to ze mną było coś nie tak. To było bardziej realne. Jeśli coś mogło być nie tak, to tylko ja. Kobieta o brązowych, pofalowanych włosach w mgnieniu oka stanęła koło mnie. Jej śladem poszła blondynka i krótko przystrzyżona kobieta. Zdawało mi się, że własnym ciałem mnie osłaniają.
- Edwardzie! - krzyknęła stojąca pod ścianą… wampirzyca. To już do mnie dotarło. Byli wampirami! Blondynka położyła mi rękę na ramieniu, była lodowata.
- Edward! Spójrz na mnie – powiedział blondyn - Edwardzie! - krzyknęła niemalże z boleścią w głosie brunetka.
Nagle zrobiło mi się bardzo słabo. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, ugięły się pode mną. Czułam jak lecę na podłogę. Jednak przed upadkiem ocaliła mnie blond piękność. Trzymała mnie na rękach, uśmiechnęła się tylko kwaśno spoglądając na rzekomego Edwarda. Czyli jednak to byli Cullenowie. Nie mogłam zrozumieć, jak to mogło być możliwe. To zaprzeczało wszelkim prawą. Nawet mnie, stukniętej marzycielce, nie przeszło przez myśl, że wampiry mogą jednak istnieć! Absurd stał się rzeczywistością, ironia losu. Westchnęłam. Przez ramię blondynki, chyba Rosalie spojrzałam na moich przyjaciół. Stali przerażeni pod oknem. Nie dziwiłam im się zbytnio. Mieli prawo się bać, nawet ja się bałam, choć zapewne nie tak mocno jak oni. Miałam przecież do tego większe prawo. To mnie, nie ich trzymała na rękach wampirzyca i to mnie, a nie ich chciał zabić grecki bóg. Napięcie we mnie jednak malało z każdą chwilą, gdy widziałam jak oczy Edwarda, trudno mi było nawet w myślach tak nazywać, jaśniały i stawały się złote.
Po chwili stojący koło niego mężczyźni w pełni rozluźnili uścisk. Normalnemu człowiekowi serce właśnie chciało wyskoczyć przez gardło. Ja nie byłam jednak najwyraźniej normalna. Uśmiechnęłam się tylko do niego. On jednak nawet na mnie nie patrzył. Na jego twarzy było widać wstręt i obrzydzenie do siebie samego. Było to dla mnie straszną katorgą. Nie cierpiałam patrzeć na czyjeś cierpienie, a zwłaszcza na to spowodowane moją osobą. Blondynka postawiła mnie na podłogę. Posłałam jej uśmiech. Rosalie książkowa była inna niż rzeczywista.
- Przepraszam - usłyszałam z trudem wymówione przez niego słowa. Było mu naprawdę ciężko.
- Przepraszam, z to, że cię wystraszyłem i za to, że później o mało nie zgięłaś z moich rąk - dodał wreszcie podnosząc oczy. Nie były już ani trochę czarne. Znów jaśniały jak gwiazdy na niebie, jak słońce.
- W porządku - uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie. Nie chciałam by się o cokolwiek winił, nie przeze mnie. Zaskoczyła go moja odpowiedź i to bardzo.
- Nic nie jest w porządku - syknął przez zęby z widocznym obrzydzeniem - I nigdy nie będzie. Żaden mój gest związany z tobą nie będzie w porządku - pokręciłam głową zdumiona. Zachodziłam w głowę, o c mogło mu chodzić? Nie miałam zielonego pojęcia.
- Nie rozumiem - westchnęłam wykonując krok w przód. Powstrzymała mnie jednak od razu Rosalie. Tym razem to ja mogłam zabijać wzrokiem. Westchnęła cicho i zabrała rękę z mojego ramienia.
Oczy wszystkich były skierowane na mnie, nie musiałam tego widzieć, ja to czułam. Najbardziej palił jednak wzrok dziewczyny, z którą stał wcześniej. To była zapewne Bella. O co jej mogło chodzić? Przecież nie zrobiłam nic złego. Może tylko trochę za mocno wpatrywałam się w płynne złoto oczu Edwarda. Mnie a niego dzieliły już tylko centymetry, góra pół metra. Usiłował się cofnąć, dwaj mężczyźni, zapewne Emmett i Jasper, uniemożliwili mu to jednak. Czyli brali go na przetrzymanie, albo mi nic nie zrobi i się przyzwyczai albo mnie zabije. Podjęłam ryzyko mimo iż jego reakcja była niewiarygodna. Przecież on kontrolował się lepiej niż taki Jasper. Właśnie, on się nawet nie chciał ode mnie odsunąć, tylko Edward szukał ucieczki.
- Odejdź - powiedział zrezygnowany widząc moje poczynania. Nie cofnąłem się jednak. Emmett zakleszczył jego ręce, Jasper przytrzymywał jego barki. - To się źle skończy - syknął. Pewnie chciał mnie przestraszyć. Żałosna próba.
- On ma racje, nie ryzykuj - usłyszałam zapewne glos Carlisle. A co jeśli chciałam zaryzykować? Ten jeden, jedyny raz. Być może ostatni.
- Daj jej szanse - usłyszałam głos Alice, tak to na pewno była Alice. – Przecież widzę jakie ma zamiary - skrzyżowała ręce na piersiach i patrzyła z uporem na Carlisle. Uśmiechnęłam się do niej dziękczynnie.
Stanęłam jeszcze bliżej. Edward nie oddychał. Teraz i Emmett rzucał mi błagalne spojrzenie bym zrezygnowała. Czyżby wszyscy mieli tak złe mniemanie o samokontroli Edwarda? Jasper chyba nie. Patrzył na mnie zapraszająco. Zatrzymałam się przed nim na milimetry, kilka centymetrów. Co miałam teraz zrobić? Poczułam chłodne palce na mojej dłoni. Trzymał mnie za nią Carlisle. Od jego bliskości przeszły mnie ciarki, takie samo uczucie gdy zdałam sobie sprawę, że jestem w ramionach Rosalie. Cicho jęknęłam, na szczęście źle tego nie zinterpretowali. Carlisle pokierował moją dłonią. Lekko musnął nią policzki Edwarda. Czułam jak się napręża, chłód jego ciała był porażający. Wreszcie nabrał powietrza i… Nic, zupełnie nic. Odetchnęliśmy z ulgą w tej samej chwili. Emmett rozluźnił uścisk, Edward był wolny. I o co było tyle hałasu?
- To było nie rozsądne - zganił mnie natychmiast. Wzruszyłam ramionami.
- Ktoś powiedział, że to co rozsądne jest najlepsze - odgryzłam się.
- Nie - uśmiechnął się - Pomagałaś mi się do siebie przyzwyczaić, do zapachu twojej krwi, a nie wiesz czego chcemy się tu zjawiając - westchnął. Liczyłam po cichu, że nie mojej krwi, ale przecież gdyby jej chcieli, to by mnie już zabili, a nie ratowali.
- To mnie oświeć - skrzyżowałam ręce na piersi. Edward spojrzał na stojącego za mną Carlisle, obróciłam się do niego. Głowa rodu, on pewnie mi wyjaśni.
- Czytałaś książkę, która powstała gdy ujawniliśmy się znanej teraz pisarce - kiwnęłam głową - Znasz nas na wylot, tak jak i my ciebie – puściłam tą uwagę mimo uszu - Tyle, że jeden sekret nasz jest w niej nie opisany - musiałam przyznać, że mnie zaintrygował i to bardzo. - Dziwne zachowanie Edwarda się z nią wiąże - dodał po sekundce - Ale od początku. Kojarzysz pewnie Volturi - dotarło do mnie, że i oni istnieją, inne wampiry też. Zamarłam na chwilę. – Spokojnie - uspokoił mnie – Kiedyś stworzyli pewien medalion - wyciągnął z kieszeni zawiniątko. Lekko je rozwinąwszy pokazał mi okrągły medalion. Był srebrny, a na jego misternie zdobionych bokach widniały czerwone kryształy. Na środku znajdował się jeden, aczkolwiek największy. Tak czerwony jak krew.
– Niedawno nam go przekazali, gdyż Alice miała wizję. Medalion miał zabijać nieposłusznych zabójców – skrzywiłam się na to określenie – Okazało się jednak, że jego moc jest zbyt silna i jeśli dziś w nocy go nie zniszczymy nasza rasa wyginie - ostatnie słowa wydały mi się nieprawdopodobne. Jak mały wisiorek mógł zabić nieśmiertelne wampiry? Widocznie jednak mógł, bo ich miny nie wyglądały na roześmiane.
- I co ja mam do tego? - spytałam nadal nie rozumiejąc.
- Tylko ty możesz go zniszczyć - usłyszałam za swoimi plecami, niemalże nad uchem głos Edwarda. Stał stanowczo za blisko - Podejmiesz i to ryzyko? Zaryzykujesz dla wszystkich przedstawicieli naszej rasy życie? - zadał mi śmiertelnie wręcz poważnym głosem pytanie.
- Czy przed chwilą tego nie robiłam? - spytałam, a wręcz tak twierdziłam.
- Z twojej perspektywy tak, z mojej nie - uśmiechnął się do mnie. Żartował sobie ze mnie?
- Jak wiesz jestem doskonałym aktorem - zaśmiał się - Tylko cię nabierałem. Chciałem cię sprawdzić - dodał - Przeszłaś test pomyślnie
- Świetnie, szkoda, że nie masz jeszcze dla mnie dyplomu - odsunęłam się od niego wściekła.
Oczy wszystkich nadal skierowane ku mnie opuszczała ostatnia nadzieja. I bardzo dobrze! Nie znosiłam jak ktoś tak sobie ze mną pogrywał. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam w kierunku drzwi. Bella tylko wymamrotała coś pod nosem i rzuciła pozostałym spojrzenie w stylu „A nie mówiłam”. Z trzaskiem zamknęłam drzwi do salonu zostawiając w nim Cullenów i moich przyjaciół. Zostawienie ich w obecności Volturi byłoby błędem, pewnie by mnie nimi szantażowali, ale Cullenowie byli zbyt dobrzy. Wpadłam jak burza do pokoju i stanęłam na jego środku nawet nie świecąc światła. Po chwili opadłam na kolana szlochając. Cullenowie byli dobrzy, nawet bardzo. Nie skrzywdzili by mnie za nic, a robili to by się ratować, ja tez bym tak zrobiła. Tak mi się zdawało. Mimo to nie mogłam im wybaczyć tego, że mnie tak perfidnie oszukali. Nie mogłam otrząsnąć się z szoku. Oni wybrali zły dzień! Przeprowadzka do Matta, a teraz okazało się, że potwory rodem z horrorów istnieją. To było za ciężkie jak na moje zszargane już nerwy. Po moich bladych policzkach spływał już potok słonych łez. Nagle za plecami usłyszałam szmer. W pokoju rozbłysło światło.
- Odejdźcie - podciągnęłam nogi do piersi i oplątałam je rękoma. Nerwowo się kołysałam w tył i w przód.
- W sumie mógłbym odejść - usłyszałam niski, nieznany mi głos - Tyle, że nie mnie chciałaś wygonić tylko Cullenów – obróciłam się. Moim oczom ukazał się wysoki, umięśniony mężczyzna o miedzianej karnacji. Świetnie, a ten to kto? Jacob może?
- Jestem Jake - wykrakałam - Rozumie twoją reakcję, ale z tego co widzę… - przeniósł wzrok na mnie z żyrandola i nie miał już zamiaru dokończyć zdania. Na jego twarzy zagościł uśmiech, jego oczy pojaśniały. Usiadł koło mnie nie odrywając ode mnie wzroku. Usłyszałam syknięcie z salonu, zapewne była to Rose. – Zmieniłaś chyba zdanie - nadal się na mnie gapił. Nie rozumiałam o co mu chodzi.
Do mojego pokoju weszli Cullenowie, prawie wszyscy. W salonie została Bella i Carlisle. Zapewne usiłowali wytłumaczyć Erin i Mattowi o co chodzi. Przenosili, jeden po drugim, wzrok ze mnie na Jacoba i odwrotnie. Westchnęłam. Matko! Czy ktoś mi powie o co chodzi? Edward wysunął się na przód. Tym razem na jego twarzy zagościła wściekłość zmieszana z nienawiścią. Patrzyła wprost na Indianina. Co tym razem mogło mu namieszać w głowie? Zapewne nie ryzykowali kolejnych gierek usłyszawszy słowa Jake. Edward napiął mięśnie, a z jego gardła dobył się charkot. Na jego ramieniu pojawiła się ręka Carlisle, na szczęście lekko ochłonął. Jacob natomiast zdawał się nie zauważyć zachowania Edwarda. Gapił się nadal na mnie, jakby oglądał obraz. Trochę mnie to krępowało. Delikatnie nawet sprawdziłam czy moja piżama się nie rozdarła lub coś, ale byłą na swoim miejscu.
- O co chodzi?! - w końcu nie wytrzymałam. Wszyscy upewniwszy się, że żyję wyszli z pokoju. Zamknęli za sobą drzwi. Edward z niechęcią, na końcu, podążył za nimi.
- O co chodzi? – powtórzyłam spokojniej do wilkołaka.
- Jesteś taka piękna - wyciągnął swoją wielką dłoń w moim kierunku. Pogłaskał mnie po policzku. Zamarłam czując jakie ciepło od niego bije. Patrzyłam na niego z niezrozumieniem.
- Znasz i dzieje sfory - rzuciła nagle – Wiesz co było z Samem, Jaredem i innymi - nie rozumiałam, choć zdawało mi się, że nie chciałam rozumieć. – A ku twojemu zdziwieniu Nessie nigdy nie istniała - w tym Momocie mnie oświeciło. Zrobiło mi się słabo. Widocznie pobladłam, gdyż na chwilę przerwał swoja przemowę. Po chwili ją wznowił. Widać kolory mi wróciły - No, czyli nie było wpojenia w mim przypadku - uśmiechnął się łobuzersko - Aż do tego momentu - czyli moje przypuszczenia się sprawdziły. Jake wpadł po uszy. Westchnęłam.
- Okej - powiedziałam powoli - ja rozumiem o co w tym chodzi, ale… czemu Edward zareagował tak… dziwnie? - nie wiedziałam jak to ująć. Nie chciałam nawet z nim walczyć na słowa. Znałam moc tego uczucia.
- Nie widziałaś jak na ciebie patrzy? - czyli zaglądał przez okno zapewne, nie widział mojej twarzy, bo Carlisle mnie zasłaniał.
- Jak? - nadal nie wiedziałam do czego zmierza.
- Jak niegdyś na Bellę - przyznał - Tylko znacznie, znacznie mocniej. Nie mów, że nie widziałaś reakcji Belli. No i Rose była dla ciebie zbyt miła. Ona nadal nie trawi i nie będzie trawiła Isabelli - spojrzał mi w oczy - Czy wiesz, że ja już mam ponad sto lat? - to było pytanie retoryczne - Jeśli wampiry zginą, ja pójdę w ich ślady – dodał ciszej nie odrywając ode mnie ciemnych oczu. - Żaden człowiek nie ma ponad wieku – zaśmiał się. Jego śmiech był zaraźliwy.
On sam był wspaniały. Spodobało mi się, że wpoił się właśnie we mnie. Nigdy nie byłam obiektem uczuć, chyba, że uczucia rodziców wchodziły w grę. To właśnie Jacob był moim ulubionym bohaterem, jeśli wybierałam sobie męża, wybrałabym bez wahania jego nie Edwarda. Bez wahania też to za nim skoczyłabym w ogień. Mimo, że nie znałam go osobiście wydał mi się on jest mi bliższy. Edward wydał mi się arogancki i zbyt pewny siebie. Poza tym miał Bellę! Oburzające mi się wydawało, że mogłabym związać się z żonatym mężczyzną. Co to, to nie! Nie w moim przypadku. Stanowczo wolałam kawalerów. W ostateczności wdowców, ale tego nie mówiłam na głos, nawet przestałam o tym myśleć w strachu, że Edek wyłapie moje myśli i zechce zabić Isabellę. Wstałam nagle z podłogi.
- Uratuję was - powiedziałam z uśmiechem do niego.
- Cieszę się niezmiernie – odwzajemnił uśmiech.
Po chwili stał koło mnie. Przy nim wydałam się kruszynką. On, ponad dwa metry, ja czterdzieści centymetrów mniej. Wyciągnął rękę niepewnie w moim kierunku. Także niepewnie ją pochwyciłam. Od razu poczułam bijące od niego ciepło, jego żar mnie rozgrzewał, jednak nie parzył. Był wspaniały. Lepszy niż chłód wampirzego ciała mimo iż one same wspaniale pachniały, wolałam Jake. Zadarłam głowę do góry by spojrzeć mu w oczy. Nieźle musiałam się wysilić, ale się opłaciło. Utonęłam na chwilę w głębi jego spojrzenia. Nie zdałam sobie nawet sprawy, że już doszliśmy do salonu. Znów oczy wszystkich były skierowane ku mnie, a dokładniej ku nam. Na kanapie siedziała Alice, u jej boku Jasper, a naprzeciw na fotelu usadowili się Matt z Erin. Esme stała obok Carlisle, on sam trzymał rękę na ramieniu Edwarda. Wampir gotował się ze złości. Musze przyznać, że wystraszyłam się go i to bardzo. Bardziej niż przedtem. Bałam się, że to nie ja zginę, a Jacob. On jednak zdawało się, nic sobie z tego nie robił. Bella stała w kącie nadal ciskając we mnie błyskawice, tym razem ze zwiększoną siłą. Teraz obrywałam za dwóch bliskich jej mężczyzn, jeśli tak można było ich określić. Jakby nie patrzeć, oni nie byli mężczyznami. Emmett wraz z Rosalie, jako jedyni, powitali mnie z uśmiechem. Widać niechęć Rose do Isabelli udzieliła się i Emmowi. Stanęliśmy na środku salonu.
- Pomogę wam - oświadczyłam. Poczułam jak ktoś niemalże wiesza mi się na szyi. To była Alice – Jakbyś nie znała już mojej odpowiedzi - uśmiechnęłam się – nie była ode mnie wcale wyższa, byłyśmy równe. Tyle, że jej proste włosy przy moich kręconych wydawały się zjawiskowe i olśniewające.
- Ale wizja to nie to samo co rzeczywistość - uśmiechnęła się czarująco.
- Jej wizje są względne - odezwał się po jakimś czasie Edward.
Wiedziałam co chce mi przez to przekazać. Jego słowa były jednoznaczne „Mimo, że ona widziała cię w przyszłości u boku kundla, to nie znaczy, że tak będzie”. Jacob zdawał się nic z tego sobie nie robić. W pewnym momencie miałam wrażenie, że napina mięśnie, ale zaraz je rozluźnił. I znów wszyscy przenieśli wzrok wprost na mnie. Nie ukrywałam, że nie podobało mi się to i to bardzo. Nie lubiłam być w centrum uwagi, nawet na rodzinnym obiedzie. Zawsze gdy stawałam się czymś na rodzaj słońca w układzie heliocentrycznym robiło mi się słabo. Carlisle znalazł się przy mnie niczym nocna zjawa, tyle że miła nocna zjawa. Upewniwszy się, że wszystko jest dobrze zaczął rozmowę.

- Słyszeliśmy o czym mówiłaś z Jacobem - zwrócił się do mnie - Jestem wielce ucieszony, że tak do sprawy podchodzisz z wielu względów - spojrzałam na nadal wściekłą Bellę po czym od razu przeniosłam wzrok na doktora. Jake wymamrotał coś pod nosem.
- Jacob zapewne powiedział ci, że wiele ryzykujesz - spoważniał - Ryzykujesz życie dziewczyno! – krzyknął jakby chciał mnie zniechęcić .
- Tylko bez durnowatych przedstawień - naburmuszyłam się jak dziecko.
- A proszę cię bardzo - w mgnieniu oka stał koło naszej trójki Edward.
- Nie wal prosto z mostu - powiedział zrezygnowany Carlisle widząc minę All. Edward tylko pokręcił głową.
- Dziś musimy zniszczyć ten medalion - westchnął - O północy - dodał – Jesteś wybraną, tylko tobie się to uda, a wierz mi, uda się. - Patrzył wyzywająco na Jake . Ten przycisnął mnie mocniej do siebie.
- Tyle, że nie wiadomo jak to się na tobie odbije - spojrzał na mnie błagalnie - Wolałbym chyba, żebyśmy my umarli niż by tobie się coś stało. - Zatkało mnie. Zamarłam na chwilę. Walił prosto z mostu.
- Wierz mi - syknęłam - Nie robię tego dla ciebie - warknęłam. Tylko go rozbawiłam. Cham siedział mi w głowie - Robię to dla pozostałych i Jacoba – walnęłam.
- Tak, wiem - znów wybił mnie z równowagi. Jesteś psychiczny. Śmiech.
- Mirion - po raz pierwszy zwróciła się do mnie Bella - Ty nie umrzesz, na pewno - posmutniałą. Chciała żebym umarła? - Będziemy musieli cię zmienić, rozumiesz? Staniesz się wampirem! Nie ma innego wyjścia - Erin spojrzała na mnie z przerażeniem.
Wszystko stało się jasne. To dlatego Jacob nie naciskał i dlatego starali się mnie do tego zniechęcić. Woleli by umarli niż by mieli mnie zmienić. Chcieli poświęcić siebie w zamian za moje durne życie. Choć w sumie im się nie dziwiłam. Miałam rodzinę, przyjaciół, znajomych… Ja nie należałam do ich rzeczywistości. Jak jedna noc mogła zmienić aż tak moje życie? Pokręciłam głową. Ja nadal chciałam to zrobić. Może to byłą wina tego, że jestem wybraną? Być może, ale nie chciałam ignorować swojego przeznaczenia. Choćbym miała spłonąć od środka. Zawsze wierzyłam w przeznaczenie, zawsze! Nigdy nie miałam za złe losowi za to co mnie spotkało. Nigdy nikomu się nie żaliłam. Być może to byłą jedyna szansa by wylać z siebie te wszystkie uczucia. Postanowiłam ją zmarnować.
- To wszystko? - podniosłam wzrok - Mamy pół godziny - dodałam - Zdążycie mi powiedzieć jak mam zniszczyć ten wisiorek?
- Medalion – poprawił mnie Carlisle – Sama będziesz to wiedziała – westchnął widząc moje przekonanie.
- Nie możecie zabronić mi uratować swoją rodzinę - powiedziałam ziewając.
- Pamiętaj, że nie tylko nas uratujesz – syknęłam – Nie pomyślałaś o Volturi – przeszedł mnie dreszcz.
- Mam ze względu jakichś debili wyrzec się własnego przeznaczenia?! – uniosłam głos – Chyba ci się coś pomyliło - usłyszałam śmiech Rosalie, wtórował jej Emmett.
- Gdzie mam go rozwalić – powiedziałam zniecierpliwiona .
- Zaprowadzimy cię i ich - dotarło do mnie, że i moi przyjaciele są w to zamieszani. Mimo moich podejrzeń nie przeszkadzało im to.
Emmett otworzył okno po czym wraz z Rosalie przez nie wyskoczył. Nic nie usłyszałam. Jego śladem poszli pozostali. Carlisle wziął na ręce Erin, Jasper Matta i już ich nie było. W salonie zostałam ja wraz z Edwardem i Jake. Nie chciałam by to właśnie rudzielec mnie „wytransportował” przez okno. Idę z Jacobem. Syknął. W mgnieniu oka zgasił światło i wyskoczył przez okno.
- Gotowa? – Jacob ruszył wraz ze mną w stronę okna.
- Zawsze – uśmiechnął się. Jego zęby wydały mi się jeszcze bielsze.
Stanął na parapecie. Wyciągnął ku mnie ręce i wziął mnie w objęcia. Jakimś cudem zamknął okno. Spojrzałam w dół. Z moich ust wydobył się cichy, zagłuszony dźwięk. Black przycisnął mnie do siebie jeszcze mocniej. Byliśmy naprawdę wysoko. W pewnym Momocie zwątpiłam, że przeżyję skok. Poczułam wzrok Jake na sobie. Spojrzałam mu w oczy. Poczułam się bezpieczniej niż kiedykolwiek. Po sekundzie spadaliśmy już w dół. Moją twarz smagał zimny wiatr. Uzmysłowiłam sobie, że nie tylko moją twarz. Przecież jakby nie patrzeć, byłam w koszulce i spodenkach. Na szczęście Jacob był czymś na kształt przenośnego kaloryfera. Uśmiechnęłam się pod nosem. Po chwili zdałam sobie sprawę, że już stoimy na ziemi. Mężczyzna pomógł mi stanąć, na szczęście przytrzymał mnie, bo niebezpiecznie się zachwiałam. Zarumieniłam się gdy poczułam jego rękę na moich plecach. Przeszedł mnie dreszcz. Tyle, że inny niż dotychczasowe. Po prostu było mi przyjemnie. Chyba to zauważył, bo na jego twarzy rozkwitł uśmiech. Weszliśmy między pobliskie drzewa. Reszta na nas czekała głośno rozmawiając. Nawet przerażona dotychczas Erin już się nie bała. Znowu dreszcz, tym razem z zimna. Nie byłam już w objęciach Jacoba, więc zmarzłam. Na szczęście nie tylko ja to zauważyłam. Przede mną stanęła Rosalie z uśmiechem. Trzymała w ręce mój płaszczyk. Uśmiechnęłam się dziękczynnie. Ona tylko zatkała nos i ze śmiechem odeszła. Dla mnie wilkołak pachniał lasem, dla nich, jak wiedziałam, mokrym kundlem. Jej reakcja go nie zdenerwowała. Zdawało mi się nawet, że uśmiecha się do niej i coś mówi. Czyżby Rose się zmieniła? Zdziwiłam się.
- Chodźmy, czeka nas kawałek drogi - popędził nas Carlisle.
- Dojdziemy szybciej jak niektórzy pozwolą się nieść wampirom – spojrzał na mnie wymownie.
Jak na zawołanie stanął koło mnie Emm z Rose u boku. Jacob odszedł i zachęcił mnie do zmiany zdania. Pozwoliłam mięśniakowi wziąć się na ręce. Gdy ruszyliśmy, na chwilę straciłam z oczu młodego Blacka. Po chwili jednak biegł już koło nas pod postacią wilka.
Tempo było zastraszające. Skuliłam się jeszcze mocniej w silnych objęciach Emmetta. Zamknęłam oczy. O dziwo, mało co czułem. Gdyby nie pęd wiatru nie wiedziałabym, że się przemieszczamy. Czułam słodkawą woń wampira. Była przyjemna, nawet bardzo. Wolałam jednak zapach lasu. Nawet zanim poznałam stwory rodem z baśni kochałam przyrodę. Jej różnorodność mnie zachwycała. Wolałam wydać krocie na odświeżać o woni sosen niż na perfumy. Z resztą nigdy ich bym nie użyła, chyba, że pachniały by świeżością drzew. Nagle wiatr zwolnił tempo, znów po chwili zorientowałam się, że stoję. Znów bym się wywaliła, na szczęście Rose mnie złapała. Zastanawiałam się, dlaczego tak o mnie dbała? Przecież była nie chętna w stosunku do ludzi? Postanowiłam ją później spytać.
Carlisle wziął mnie za rękę i pociągnął lekko w głąb polany, przy której staliśmy. Była trójkątna. Nad nią świecił okrągły jak piłka księżyc. W jednym z jej kątów dostrzegłam Jacoba, w drugim moich przyjaciół, a w trzecim miejsca zajmowali Cullenowie. Widocznie miało to jakieś znaczenie. Carlisle podał mi zawiniątko.
- Nie odwijaj dopóki ci nie pozwolę – nakazał. Po chwili stałam sama jak palec.
- Teraz – powiedział stojąc koło Esme.
Posłusznie wyciągnęłam z jedwabiu medalion. Wzięłam go w obie ręce. Gdy tylko blask księżyca oblał go światłem, czerwone kamienie rozbłysły. Nie wiedziałam co się dzieje. Zdawało mi się, że wszystko wokół mnie się rozmywa. Wszystko zaczęło wirować. A może to ja wirowałam? Nie wiedziałam. Największy kamień rozbłysnął jako ostatni. Jego światło nie było jednak czerwone jak blask pozostałych. Było najsilniejsze i niebieskie, błękitne jak niebo latem. Nagle coś mną zatrzęsło. Świat stanął. Czerwone światłe wplotły się w niebieskie jak w misterny warkocz. Gdy tylko się połączyły łuna zmieniła kolor, stała się wrzosowa, później ciemnofioletowa. Wystrzeliła w górę niczym torpeda. Ktoś krzyknął. Torpeda zmierzała ku spokojnie stojącym Cullenom. Nie wiedziałam co zrobić. Bałam się, że to ich zabije. Ba! Byłam tego niemalże pewna!
I nagle coś we mnie zawrzało. Jakiś cichy, nie znany mi głos wydawał rozkazy mojemu ciału. „Czerwony kamień! Wyrwij go!” Zgłupiałam. Ja? Przecież nie miałam siły?! „Jesteś wybraną! Uratuj ich…” Głos ucichł. Poczułam w sobie kolejną dawkę mocy. Chwyciłam z całej siły czerwony, największy z szlachetnych kamieni. Ku mojemu dziwieniu bez problemu go wyrwałam ze środka wisiora. Małe kamienie w mgnieniu oka zniknęły. Fioletowa łuna zmieniła kierunek. Skręciła w moją stronę! Czerwony kamień stał się dla niej magnesem. Nie wiedzieć jak, zgniotłam go na drobny pył. Blask, który się z niego wydobył sprawiał wrażenie bardzo rozumnego. W pewnym Momocie myślałam, że nad czymś się zastanawia, gdyż przystanął. Wiedziałam, ze to głupie, ale odniosłam właśnie takie, a nie inne wrażenie. Światło zmieniło kształt, teraz było jak mroczna zjawa. Tym razem usłyszałam płacz i szlochanie. Ktoś się bał, ale nie wiedziałam kto. Łuna światła zaczęła wirować wkoło mnie. Była coraz szybsza, coraz bliżej i bliżej, i bliżej… W końcu moje serce stanęło w płomieniach. Tylko ono się paliło. Było to spowodowane tym, że światło wnikało we mnie właśnie w miejscu, gdzie ono się znajdowało. Z mojego gardła wydobył się krzyk. Głuchy, nie słyszalny niemalże normalny uchem. Zaczęło robić się coraz ciemniej, w ręce gdzie trzymałam część, z której wyrwałam kamień rozpłynęła mi się w ręce. Dosłownie się rozpłynęła i wniknęła mi pod skórę. Czułam jak płynie w kierunku serca. Poczułam gdy do niego dotarła. Światło zgasło… Opadłam skonana na kolana. Usłyszałam kolejny krzyk. Zdawał się być bardzo daleko. A może to ja się oddaliłam? Po chwili straciłam kontakt z rzeczywistością. Nic do mnie prawie nie docierało. Usłyszałam tylko jedno…
„Udało jej się” i ciche, rozpaczliwe wycie…


Mam nadzieję, że teraz lepiej :D

PS. Nie mogę rozdzielać bardziej dialogów, gdyż wtedy musiałabym pociąć rozdział.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Courtney
Człowiek



Dołączył: 02 Maj 2010
Posty: 81
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 12 razy
Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Toruń

PostWysłany: Pią 17:49, 02 Lip 2010 Powrót do góry

Czym byłabym, gdybym się do czegoś nie przyczepiła? Wg mnie trochę za bardzo lecisz z akcją. Mogłabyś trochę pobawić się tym wątkiem z medalionem. Sam pomysł jest dobry, ale myślę, że można by go bardziej rozwinąć, nawet na kilka rozdziałów. Mam na myśli, że ona nie musiała się od razu zgadzać, mogłaby się trochę wahać, mogłaby się na początku nie zgadzać. Ty zrobiłaś hop siup, łapu capu i po sprawie. I z tym czułam się zawiedziona. No i rozkochałaś zbyt wielu chłopaków na raz w głównej bohaterce. Chociaż Emmetta oszczędź!

Coraz bardziej podchodzi mi to pod literaturę fantasy. Nie jest to ani źle, ani dobrze. To po prostu stwierdzenie. To, czy to dobrze, czy to źle zależy, czy potrafisz tym odpowiednio pokierować, a tego dowiemy się później. Wierzę jednak w Ciebie, Twój talent i pióro. Jest dobrze, coraz lepiej, ale opowiadanie nie powala na kolana. Mam nadzieję, że któregoś dnia spojrzę na kolejny rozdział Zatartych Granic, spadnę z krzesła, pokręcę głową i powiem: "Co za dziewczyna ! Co za talent! ". Czuję, że jest to możliwe, lecz wymaga to wiele, wiele pracy. Uważam, że masz w sobie tyle wytrwałości, aby tego dokonać.

Przyznaję, że z każdym rozdziałem jest coraz mniej błędów, a styl się poprawia. Twoje pióro zdaje się dojrzewać z każdym napisanym słowem.
To teraz ta przyjemniejsza część. Uwaga, tutaj będę słodzić. Strasznie podobał mi się sposób, w jaki ukazałaś postać Rosalie. Chociaż raz ktoś nie zrobił z niej wiedźmy na kółkach. A musisz wiedzieć jedno, a mianowicie, że Courtney kocha Rosalie love i liczy na duuużo Rosalie w następnym rozdziale Very Happy Czy jesteś gotowa na takie poświęcenie dla Courtney, żeby wsadzić dużo Rosalie?
Świetne przedstawienie Belli, po prostu genialne. Naburmuszona lala, zazdrosna o swojego chłoptasia. Jedno słowo: c u d o. Jest jeszcze jedna rzecz: Courtney nie lubi Belli Twisted Evil


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
alice1995
Wilkołak



Dołączył: 08 Lut 2010
Posty: 161
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 1/3

PostWysłany: Sob 10:34, 03 Lip 2010 Powrót do góry

Courtnej dziękuję ci za przyjrzenie się mojemu tekstowi :*

Lecę z akcją, bo hmm, mam coś takiego, że bardzo szybko chciałabym sama wiedzieć co będzie dalej. Tyle, że ja to doskonale wiem ^^. mam tak jakbym czytała jakąś książkę po raz pierwszy. Lecę na przekór wszystkiemu, za drugim razem jest już inaczej^^

Tylko dwóch będzie. Jacob i Edek, spokojnie^^. Emmett jest Rosalie, bo ją uwielbiam Very Happy

Specjalnie dla ciebie umieszczę duuużo Rosalie i to tej dobrej i wspaniałej xD.

I druga rzecz, która nas łączy NIE LUBIĘ BELLI :D


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
 
 
Regulamin