|
Autor |
Wiadomość |
Prawdziwa
Dobry wampir
Dołączył: 21 Sie 2009
Posty: 573 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 63 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze sklepu ;p
|
Wysłany:
Wto 21:08, 29 Gru 2009 |
|
Dziewczyno, to jest Boskie!
NIE UPRAWIAJCIE SEKSU! NIE WOLNO!- zagięłaś mnie tym, wiesz.?
I ogólnie tekst fajny, taki zabawny. Jess przedstawiłaś super, taka gaduła, która nie mogła się powstrzymać...:p |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
|
offca
Zły wampir
Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 54 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo
|
Wysłany:
Wto 21:08, 29 Gru 2009 |
|
Nie mogłam się powstrzymać i zajrzałam do tego tematu. mówię: Suhak = bez wątpienia coś ciekawego. Czytam wstęp i już kupiłam tekst ;)
posmarkałam się xD bardzo mnie ta mini rozbawiła, serio. I paradoksalnie, mimo że wywleczone z zakurzonej szuflady to powiało... świeżością.
Nie rozumiem tylko płaszczyzny czasowej tego tekstu, ale uznaję to za element celowego absurdu i nie mam nic przeciwko :) W każdym razie zdecydowanie mi się podoba :)
a teraz ku gawiedzi: Suhak takie dobre rzeczy trzyma w szufladzie, a co poniektórzy to popełnią cokolwiek i od razu z tym lecą do tłumów. A potem tematy są blokowane. Jak coś napiszecie, schowajcie do szuflady. Jak za pół roku nadal będziecie to uważali za objawienie literackie to się pochwalcie ;) (he, chyba któryś rzymski twórca głosił z grubsza podobną teorię... pamięta ktoś który? bo ja mam sklerozę)
aha, czytałam oczywiście 'i mamę z powrotem'. i oczywiście, że mi się podoba. Takie milusie i smutnawe. Nawet gdzieś mi się łezka w oku zakręciła wiec poszłam po chusteczki i nie skomentowałam. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Wto 23:23, 29 Gru 2009 |
|
Przybywam z ripostą niczym Don Kichot na swojej szkapie!
Susan napisał: |
[...]podoba mi się to, że tekst ten nie jest "wredny". No wiesz o co mi chodzi. Że nie wyśmiewa sagi itd. |
A wiesz, dlaczego? :lol: Bo to jeszcze z czasów, gdy uważałam Zmierzch za świetną książkę :lol: Na szczęście - zachowałam neutralność i kisiel uwielbienia nie leje się hektolitrami.
Susan napisał: |
Czy to jedyny taki tekst, czy masz jeszcze coś schowanego? |
Raczej mam. Planuję jeszcze króciutką miniaturkę pojedynkową sprzed roku oraz drabułkę, ale ona już młodsza, choć nie taka znowu świeża. Poza tym mam mnóstwo nieskończonych tekstów, nie jestem w stanie ich nawet wymienić, więc bardzo możliwe, że dokończę je i opublikuję [w czasie bliżej nieokreślonym, czyli KIEDYŚ]. Następna miniaturka, którą planuję, traktuje o pewnym szczególnym dniu z Charliem w roli głównej.
offca napisał: |
Nie rozumiem tylko płaszczyzny czasowej tego tekstu, [...] |
Ja też nie. :P
offca napisał: |
Jak za pół roku nadal będziecie to uważali za objawienie literackie to się pochwalcie ;) (he, chyba któryś rzymski twórca głosił z grubsza podobną teorię... pamięta ktoś który? bo ja mam sklerozę) |
Horacy? Tak mi się wydaje. Horacjusz Quintius coś-tam. Albo coś takiego. Też kiedyś na tym forum przytaczałam jego zasadę. 7 lat kazał chyba czekać :lol:
kirke napisał: |
do tego zaskoczyłaś mnie trochę formą, bo przyzwyczaiłam się raczej do opisów w twoim wydaniu i wywazeniu ich z dialogami, a tu taka niespodzianka... |
Hmmm, zawsze uważałam na odwrót, martwiłam się o "szkieletowatość" moich tekstów. Więc miło słyszeć, że ktoś twierdzi inaczej ^^
Rathole napisał: |
Cytat: |
Mimo to, złe i groźne Volturi każą cię przemienić w wampira |
Złe i groźne jakoś nie opisują mi Volturich. Użyłaś tych niegroźnych stwierdzeń specjalnie czy jakby niechcący? |
Nie wiem. :lol: Chyba to miało być takie trochę specjalne, a komiczności owych określeń oczywiście podekscytowana Jessica nie zauważyła. Ale głowy bym nie dała, że taki był zamysł. Równie dobrze mógł to być sarkazm lub kompletna powaga :roll:
Dziękuję za komentarze. Zawsze miałam problem z odpisywaniem na posty Czytelników i staram się jakoś sobie radzić :D Także dzięki wielkie za ciepłe słowa, bo tak szczerze mówiąc, to... byłam przekonana, że usłyszę coś w stylu "Hmm, nie jest źle, w sumie było pisane dawno, więc jesteś usprawiedliwiona", a tu taka niespodzianka. Bardzo przyjemna. Mam nadzieję, że reszta moich starych tekstów równie bardzo przypadnie Wam do gustu. Pozdrawiam ^^
Uściski -
Suszak. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
wela
Zły wampir
Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 37 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Broadway
|
Wysłany:
Wto 23:30, 29 Gru 2009 |
|
Hahaha, dobre, koksie. :D
W każdym razie wiem, że tutaj objawienia komentarzowego się nie spodziewasz, także za bardzo się nie wypocę.
W każdym razie co jest ważne - koniec jest świetny, uśmiechnęłam się nawet, wyobraziwszy sobie tę Bellę. Tak, tę Bellę - to niekanoniczna siksa wiecznie się potykająca (jak dobrze, że o tym nie wspomniałaś), a normalna dziewczyna, która zostaje ostrzeżona w dość kontrowersyjny i komiczny sposób.
Co do Jess - można zauważyć karykaturę tej postaci. Przytoczyłaś jej plotkarską naturę, ale raczej od tej dobrej strony. Nikogo tutaj dziewczyna nie obraża, ani nie lubi. Po prostu nie potrafi trzymać języka za zębami. Pomimo że nie przyłożyłaś się do tego tekstu jakoś za bardzo, to i tak ci ta Jess wyszła - bez ogródek - świetnie. Jest lepsza niż milion Jessic posiadających kurewskie usposobienie. Po prostu zwykła dziewczyna, nieco roztrzepana, rozśmieszająca swoją dziecinnością.
W ogóle tekst na koniec się rozkręca i jest ciekawy, i zabawny, i ogólnie to chciałabym zauważyć to publicznie - zrobiłaś niesamowite postępy i widać jak na dłoni, że twilightseries ci służy.
Tak więc życzę dalszego rozwijania się, rumieniący się kotlecie. :* |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
P1L34T
Nowonarodzony
Dołączył: 24 Lut 2009
Posty: 41 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 1/3
|
Wysłany:
Czw 18:42, 31 Gru 2009 |
|
O mamo. Uwielbiam tą miniaturkę ze względu na jedno zdanie:
"NIE UPRAWIAJCIE SEKSU!"
ponieważ pani, która uczyła mojego kolegę w podstawówce wdż też podobno potrafiła im wyjechać z czymś takim.
Zasadniczo jestem wielbicielką miniaturek, w których bohaterowie Zmierzchu czytają/oglądają filmy sami o sobie, dlatego mój względny obiektywizm może być nieco zaburzony, ale i tak mi się strasznie podobało. Jessice życzę by przeczytała Midnight Sun. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Swallow
Dobry wampir
Dołączył: 14 Paź 2008
Posty: 843 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 9 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Szczecin
|
Wysłany:
Sob 17:36, 02 Sty 2010 |
|
Chyba wraca mi czytanie fanficków. W ciągu ostatnich 24 godzin przeczytałam 3, a w ciągu paru miesięcy nie czytałam żadnej.
Pierwszy tekst: bardzo mi się podoba. Jeszcze bardziej sprawiłaś, że nie lubię Edwarda. Rzeczywiście Jacob, Bella, Edward i spółka mogli być tacy 'za młodu'. I to ostatnie o świętym Mikołaju - genialne. Tak jakby walnąć w twarz Bellę, na co miałam ochotę wiele razy. Zabawne, że i teraz Bella jest okropnie pusta i niemyśląca.
Druga: czytałam to tak szybko, więc wyobrażam sobie jak mówiła to Jessica. Pomysł jest genialny, chyba musiałabym cały dzień nie myśleć o niczym innym by na to wpaść, a nawet nie mam pewności czy bym wpadła.
Brawo!
PS Przepraszam za nieskładny komentarz, ale ostatnio nie umiem się wypowiadać. Nawet mówiąc. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
mloda1337
Zły wampir
Dołączył: 04 Sty 2009
Posty: 288 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 10 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Wspaniałe miasteczko pod Poznaniem
|
Wysłany:
Czw 23:16, 07 Sty 2010 |
|
Sugarze, jak pewnie wiesz, lub nie, z zasady nie czytam miniatur, nie oceniam pojedynków itp. Ale tak wszyscy Cię wychwalali, miałaś pierwsze miejsce w rankingu i w ogóle muszę się zrelaksować przed testami, więc stwierdziłam, że się Tobą zajmę.
Pierwsza miniatura, tutaj zamieszczona "i mamę spowrotem"... hmmm... przeczytałam całkiem dawno pierwsze dwa zdania i mi się nie podobało, więc stwierdziłam, że nie czytam dalej. Dzisiaj wzięłam się za to od nowa. Powiem szczerze, że na początku byłam dość sceptycznie nastawiona. Może dlatego, że nie jestem wychowywana w normalnym domu i od zawsze wiem czym są te klejące balony i Jacob wydał mi się tutaj takim wyidealizowanym, niewinnym dzieckiem, bardzo stereotypowym. I powiem też szczerze, że miałam takie wrażenie do samego końca. Stawał się za to coraz mniej widoczny. Coraz bardziej wyczuwa się nastrój. Bez bicia, poleciały mi z dwie łezki na końcu. Hmmm... Myślę, że pisząc ten tekst nie miałaś takich zamiarów (wg mnie rzadko kto takie zamiary ma), ale jestem pewna, że moja nauczycielka od polskiego stwierdziłaby, że jest to metaforyczne przedstawienie dorastania, ponieważ widać zmianę, jaka zachodzi w Jacobie, doświadczenie jakie osiąga, ale to jest takie sranie w banie, więc zagłębiać się w to nie będę.
Co do drugiego tekstu tej parodii, której nazwy za chiny nie zapamiętam. Całość należy przeczytać z wielkim dystansem, żeby dostać się do końca. Bardzo ładnie przypieczętowałaś całe opowiadanie, które czyta się szybko, nad którym nie trzeba się zastanawiać, po prostu się przelatuje przez niego wzrokiem, nic się nie dzieje, żeby na końcu wybuchnąć śmiechem z jednego z bardziej suchych żartów, jakie istnieją od zawsze po prostu. Rose, do you trust me? Ymmm... Jack, I don't.... Yeah baby, that's true. It's TITANIC :D
Nabieram większego respektu do miniaturek.
buuuuuuuziaaaak mloda |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Czw 23:15, 14 Sty 2010 |
|
mloda1337 napisał: |
Może dlatego, że nie jestem wychowywana w normalnym domu i od zawsze wiem czym są te klejące balony i Jacob wydał mi się tutaj takim wyidealizowanym, niewinnym dzieckiem, bardzo stereotypowym. I powiem też szczerze, że miałam takie wrażenie do samego końca. |
No cóż, to chyba faktycznie kwestia domu, bo ja w Mikołaja ślepo wierzyłam do trzeciej klasy podstawówki (!), a jeszcze w czwartej byłam przekonana, że dzieci się robi przez pocałunki. Dlatego tym bardziej uważam, że sześcioletni chłopiec miał prawo nie wiedzieć, że te lepiące balony to takie nie do końca balony, chociaż też służą do... dmuchania <wybaczcie>
Dziękuję za komentarz, cieszę cię, że mimo awersji do miniaturek wzięłaś się za moją i liczę, że jeszcze kiedyś Cię zobaczę pod moimi wypocinami.
Uściski - Suszak
PS Dziękuję wszystkim innym za pozytywne opinie, dodajecie skrzydeł, naprawdę :)
OSTATECZNE [pojedynkowo]
Cóż, planowałam najpierw wrzucić drugą część tekstów z szuflady, jednak póki co umieszczam mój pojedynkowy tekst o Jacobie. Gratuluję weli, mojej przeciwniczce, która także odwaliła kawał dobrej roboty, i dziękuję wszystkim za pozytywne - lub też mniej - oceny.
To był dzień, w którym Jacob Black umarł. I nie była to piękna śmierć. Umierał z grymasem na twarzy, z bólem wypełniającym każdą komórkę ciała, ubabrany we krwi. Po policzkach spływały mu łzy, łzy cierpienia, goryczy, wstydu, poniżenia. Łzy żałości, żalu o to, że jego życie kończy się w ten sposób. Gorzkie, bo przepełnione wspomnieniami. Piekące, bo oznaczające słabość ciała i umysłu.
Nie umierał jak bohater. Nie był bohaterem. Sprowokował, przepełniony dumą i pychą, by dostać ostatnią nauczkę, której już nie wykorzysta w przyszłości. Przecenił swoje możliwości, by zapłacić za to najwyższą cenę. Nie zapanował nad emocjami, stwarzając w ten sposób okazję do zadania bólu, którego sam doświadczył.
Pozwolił wspomnieniom zbombardować swój zmęczony umysł.
***
Byli razem szczęśliwi. Nie do przesady – zdarzały im się wspólne wzloty i upadki, kłócili się i godzili, obrażali i kochali, ale nie mieli długotrwałych problemów, które groziłyby rozpadem związku. Dbali o siebie i szanowali swoje uczucia. Sprawiali sobie niespodzianki – raz przyjemne, innym razem niekoniecznie – ale nigdy nie dopuścili, by któreś czuło się nieszczęśliwe z powodu drugiego.
Pewnego ranka obudził się i zauważył, że jego ukochana nie leży obok. Najpierw pomyślał, że już wstała. Gdy jednak przeszukał dom i La Push, zaczął się martwić. Przestraszył się, że wyszła na chwilę i coś jej się stało. Przechodziły go ciarki na myśl, że Demetri ją odnalazł i zanim choćby zdążyła krzyknąć, skrzywdził. Chciał już zwołać sforę i w panice rozkazać im przeszukiwać okolicę, ale otrzeźwiał i pomyślał, że pewnie wróciła do rodziców.
Ale w mieszkaniu Cullenów nie było nikogo ani niczego. Dom zastał opuszczony.
Zniknęli. Wszyscy. Nie pozostawiwszy żadnej wiadomości. Bez pożegnania. Bez choćby słowa wytłumaczenia.
Wiele lat starań, by wreszcie zapomnieć, by zepchnąć wszystkich Cullenów w najciemniejsze zakamarki swojego umysłu, poszło na marne. Tyle próbował, by zabliźnić rany po złamanym sercu, które wciąż i wciąż otwierały się na nowo. Noce spędzane na wylewaniu piekących, wstydliwych łez. Wieczory przeklęczane na modlitwie, by Wszechmogący się zlitował i dał ukojenie. Setki nieprzespanych nocy i tysiące dni mijających na tępym gapieniu się w przestrzeń. Dziesiątki zmarzniętych, nietkniętych posiłków i godzin snucia się po lesie niczym duch. Miliony pytań bliskich o to, czy czegoś potrzebuje.
A potem pojawiła się Vanessa i Jacob znalazł sposób na to, by zapomnieć, że istniał ktokolwiek przed nią. Wpadł w obsesję; nie myślał o niczym innym i nie mówił o nikim innym. Spędzał z nią każdą wolną chwilę. W końcu udało mu się zmusić i zakochać w niej do szaleństwa, ciesząc się z odniesionego zwycięstwa nad własnymi wspomnieniami. Wiele lat poświęcił, by ułożyć swoje życie na nowo, by pozwolić samemu sobie urodzić się ponownie, by nauczyć swoje serce znów bić szybciej, by pokazać umysłowi, jak skupiać się na tej ukochanej. Mimo upływu czasu wciąż pozostawała piękna – przynajmniej dla niego samego. Kochał ją przez te wszystkie lata, chociaż nie zawsze było to łatwe. Obserwował, jak w jej błyszczących, ciemnych włosach pojawiały się pierwsze „siwuski”, jak zwykł mawiać, by się z nią podroczyć; aż w końcu ścięła się na krótko bez cienia żalu. Przyglądał się, jak jej skóra wiotczeje i marszczy się, swoją fakturą zaczynając przypominać orzecha włoskiego. Patrzył, jak młodzieńczy błysk w piwnych oczach blednie, a na jego miejscu pojawiają się wesołe, choć niemrawe nieco iskierki. Najbardziej rozbawiło go, gdy pewnego ranka obudziła się i poinformowała go, że jak na prawdziwą babcię przystało, musi zacząć piec ciasta, robić na drutach i wyrabiać dżemy.
A wtedy spojrzał w lustro i ujrzał, że też nie należy do młodzików. Przyglądał mu się wysoki, tęgi mężczyzna o ciemnoszarych włosach. Jego skóra nie była już wiotka jak za młodu, a mocno pomarszczona, z głębokimi zmarszczkami na czole, wokół ust i przy zewnętrznych kącikach ciemnych oczu. Uśmiechnął się do siebie i powiedział na głos, że jest tak, jak powinno być.
Do czasu. Pozorna idylla została zburzona w zaledwie parę sekund przez wizytę pewnego idealnego wampira. I dawno zabliźnione rany otworzyły się na nowo, lecz tym razem ból powrócił ze zdwojoną siłą.
***
Jacob jęknął z bólu. Jucha ciekła mu po twarzy i ramionach, na wargach czuł jej metaliczny posmak wymieszany ze słonymi łzami. Piekący wampirzy jad ekspresowo rozprzestrzeniał się po ciele, nie pozwalając krwi zakrzepnąć, ranom się zagoić, ciału odetchnąć. Indianin oddychał płytko i łapczywie, czując miękką ściółkę leśną pod głową i obserwując korony drzew, przez które gdzieniegdzie przebijały się słabe słoneczne promienie.
Bał się. Był przerażony jak cholera. Strach rozpierał go od środka. Najpierw ogarnął cały umysł, by następnie przejąć kontrolę nad sercem. Jad płynący w jego żyłach bezlitośnie palił, osłabiając pracę wszystkich członków po kolei.
Jake przymknął oczy.
***
Tego ranka w drzwiach jego domu pojawił się Edward Cullen i wlepiał w niego swoje złote ślepia.
Wyglądał dokładnie tak jak wtedy, gdy ostatnim razem się widzieli: kasztanowe, błyszczące kosmyki włosów opadały mu nonszalancko na czoło, tęczówki barwy płynnego złota uważnie wodziły z jednego oka Indianina do drugiego, blada skóra iskrzyła się w słabym świetle lipcowych promieni słonecznych niczym zbitek mikroskopijnych diamencików. Zerkał na niego spod długich rzęs, a idealne wargi wykrzywiły się w smutnym uśmiechu.
Jacob osłupiał. Jego serce rozdzierało się na miliony kawałeczków i nie mógł nic na to poradzić. Obserwował, jak koszmar jego życia wyciąga rękę i wypowiada parę pustych słów powitania. Słuchał krótkich tłumaczeń, które obiecywał rozwinąć, jak tylko pozwoli mu wejść do środka. Czuł chłód marmurowego ciała, gdy z ledwo bijącym sercem ściskał gładką dłoń. Wdychał odór rozkładających się zwłok wymieszany z drażniącą węch kwiatowo-cukierkową esencją wampirzego oddechu, gdy mijał go w progu, zaproponowawszy spacer.
Wyjaśnienia rozpoczął od przeprosin. Powiedział, że musieli uciekać, bo życie ich córki było zagrożone. Tłumaczył, że nie miał wyjścia i natychmiastowy wyjazd był jedynym rozwiązaniem; nie mieli chwili do stracenia na pożegnania. Ale Jacob prawie w ogóle go nie słuchał. Wpatrywał się tylko w wampira, łapczywie chłonąc szczegóły jego twarzy. Bynajmniej nie dlatego, że mu jej brakowało.
Miała jego usta.
I nie tylko: jego nos wyglądał jak prosty nosek Renesmee, kości policzkowe rudzielca do złudzenia przypominały rysy półwampirzycy. Nawet miała podobnie aksamitny ton głosu, sposób gestykulowania, intonacji wymawianych słów. I także potrafiła tak przenikliwie spenetrować ludzką duszę samym spojrzeniem.
Nie chciał słuchać powodów ani wymówek. Nie interesowało go, dlaczego prawie osiemdziesiąt lat temu stracił sens swojego życia i nigdy więcej go nie odzyskał. Nie potrzebował wiedzieć, jak bardzo jest wszystkim przykro.
Przepełniony bólem drącym jego serce na drobne kawałeczki i wyrywającym mu wnętrzności, cierpieniem, które nie pozwalało logicznie myśleć, złością i nienawiścią, które wywołała wizyta Edwarda, żalem spowodowanym niemalże ośmioma dziesięcioleciami samotności - zadecydował sprowokować.
***
Jacob krzyknął. Jad właśnie dotarł do jego serca. Ponownie miał wrażenie, jakby ktoś je wyrwał, zgniótł, podpalił i rozerwał. Po kilkusekundowym wrzasku zabrakło mu tchu, więc przestał, ale każda komórka ciała wciąż bezskutecznie błagała o ukojenie.
Oddychał ciężko, płytko, szybko. Łzy potokiem płynęły mu po policzkach, krew ciekła strugami po czole i oczach, przysłaniając widok. Zmusił się do podniesienia ręki i otarcia jej z powiek. Piekąca trucizna wciąż maltretowała jego układ krwionośny, torturując go coraz boleśniej.
Ale przez cały czas pozostawał świadomy.
***
Edward był silny. Nie dawał się sprowokować i ponieść emocjom. Nie pozwalał, by nerwy wzięły górę. Być może dlatego, że słyszał myśli Indianina i znał jego pobudki. Na każdą zaczepkę dawał wyważone, spokojne odpowiedzi, patrząc na niegdysiejszego rywala ze zrozumieniem i smutkiem. Ale Jacob nie mógł tego znieść. Chciał, by Cullen poczuł się chociaż odrobinę tak, jak on przez te wszystkie lata. Pragnął zadać mu ból, ugodzić go, wyrwać martwe serce i przepuścić przez maszynkę do mielenia mięsa, ale wampir pozostawał dzielny.
Jacob po raz drugi w życiu postanowił w okrutny sposób wykorzystać dar rudzielca i tak jak przed laty, zadał mu cios poniżej pasa: pomyślał o drobnej, pięknej dziewczynie, siedzącej w samochodzie na siedzeniu pasażera i patrzącej tępo w przestrzeń.
Wtedy Edward skamieniał. Jake poczuł niemałą satysfakcję. Nie przestawał. Wyobraził sobie jej puste oczy. Gest, który wykonywała, gdy było naprawdę źle: łapanie się za żebra. Jej beznamiętny wyraz twarzy.
Przeniósł wzrok na rudowłosego wampira. Jego spojrzenie paliło, tęczówki o barwie płynnego złota pociemniały. Wargi wykrzywiły się w paskudnym, przepełnionym bólem grymasie. Zaciskał mocno pięści, aż uwidoczniły się wszystkie ścięgna.
Więc kontynuował. Patrząc Cullenowi prosto w oczy, torturował go swoimi wspomnieniami. Po wyrazie twarzy poznał, że udało mu się zadać mu ból. Postanowił więc go rozwścieczyć jeszcze bardziej. Przeszedł od luźnych wspomnień jej dłoni, ramion, szyi, dekoltu. Myślał o tym, jak dotykał jej pleców, gdy się przytulali. Jak jej biust stykał się z jego klatką piersiową, gdy była blisko. Jak ich wargi zetknęły się po raz pierwszy i drugi. Jak bezkarnie mógł przyglądać się jej ustom, piersiom, nogom, pośladkom… Szczęka Edwarda drżała. Jake nie przestawał, przechodząc do coraz śmielszych fantazji i ignorując czarne wampirze tęczówki. Wyobrażał sobie, jak dotyka jej nagich, jeszcze ciepłych pleców, barków, karku, wodzi dłońmi po obojczykach, brzuchu i piersiach. Jak dziewczyna oplata go ramionami za szyję, przejeżdżając opuszkami palców po ciemnej klatce piersiowej. Musnął wargami jej rozchylone usta i wsunął w nie język. Pozwolił jej opleść nogami swoje biodra i odwzajemnić pocałunek.
- Wystarczy, Black.
Edward był wściekły. Jake pomyślał, że gdyby wzrok mógł zabijać, już dawno padłby martwy. Ale nie chciał przestawać, nie chciał się uspokoić, nie mógł pozwolić, by rozeszli się w pokoju. Chciał go uderzyć, zadać fizyczny ból, pokazać, kto tu rządzi, kto jest silniejszy, kto jest mężczyzną, więc nie mógł tak po prostu przystać na prośbę – a raczej rozkaz – wampira. Przekroczył więc granicę i pozwolił, by ciemne fale przeistoczyły się w sprężyste, ciemniejsze loczki, a rysy twarzy zmieniły się. Teraz to drobne dłonie półwampirzycy wodziły po jego piersiach.
Zanim jeszcze uświadomił sobie, co może się stać, Edward złapał go za gardło i cisnął przed siebie. Jacob zerwał się i w przeciągu sekundy przemienił w ogromnego basiora. Cullen w mgnieniu oka rzucił się w wir walki.
Jednego Indianin się nie spodziewał: własnej słabości.
O ile na początku bitki jeszcze udawało mu się prowadzić wyrównany pojedynek, o tyle po kilku minutach zażartej jatki zaczął się męczyć. Pierwszy raz w swoim niemalże stuletnim życiu poczuł się naprawdę stary. Miał znacznie słabszy refleks niż ostatnim razem, gdy walczył; nie był już tak silny. Przegrywał z żądnym krwi i zemsty, rozwścieczonym do reszty wampirem. Kłapał zębami i machał pazurami, przygniatał łapami i napierał całym cielskiem, jednak był słabszy. W końcu Cullen zadał silny cios i Jacob poleciał na jakieś drzewo, czując się, jakby głowa pękała mu na miliony kawałków. To nie wystarczało Edwardowi. Rzucił się na pół przytomnego wilka, złapał za sierść i cisnął na kolejne drzewa. W końcu pozwolił ponieść się emocjom i kąsał, gryzł, wpijał ostre zęby, wlewając kropelki, krople, litry wampirzego jadu…
Nagle jakaś siła pozwoliła Cullenowi oderwać się od zmasakrowanego ciała i cofnąć się parę kroków. Jake widział jak przez mgłę, jak patrzy na niego z przerażeniem. Zanim się spostrzegł, rudzielca nie było.
Nie wiedział, jak to się stało, ale poczuł, że znów jest w człowieczej postaci.
Teraz leżał gdzieś w lesie nagi, drżący, zakrwawiony, zapłakany. Jad rozrywał mu ciało, torturował zmysły, sprawiał, że krzyczał i szlochał na zmianę. Pragnął śmierci; był zmęczony, tak samo fizycznie, jak i psychicznie. Modlił się o koniec mąk. Wiedział, że nie ma już odwrotu, lepiej więc odejść z tego świata jak najszybciej.
Uświadomił sobie, że nie pozostało mu zbyt wiele sił ani czasu. Chciał coś powiedzieć, chciał, by jego ostatnie słowa podsumowały całe jego życie albo zwracały się do najważniejszej dla niego osoby. Potrzebował powiedzieć coś wyniosłego i pięknego, tak jak na filmach wielcy bohaterowie. Otworzył usta i nabrał powietrza w płuca, jednak okazało się, że już za późno. Był bezsilny względem bezwzględnej śmierci. Zamknął oczy i wydał ostatnie tchnienie.
To był dzień, w którym Jacob Black umarł. Dawno temu przegrał w starciu z Fortuną, potem Edwardem Cullenem, by na końcu ulec samej Śmierci. Popełnił wiele błędów i nie raz wykazywał się pychą, brakiem pokory, nieodpowiedzialnością. Wszystkie jego postępki były nieidealne, tak samo jak osobowość.
Ale – paradoksalnie – zwyciężył. Doskonały w swoich niedoskonałościach. Ludzki w popełnianych błędach. Zwycięski w swoich przegranych.
Ponieważ do końca pozostawił w sobie miejsce na coś, na co Edward Cullen nigdy nie mógłby sobie pozwolić. Na najbardziej ludzką rzecz:
Słabość. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
wela
Zły wampir
Dołączył: 08 Lut 2009
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 37 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Broadway
|
Wysłany:
Nie 11:46, 17 Sty 2010 |
|
Wiesz, że gdy przeczytałam twój tekst, prawie się załamałam? Wiedziałam, odkąd tylko napisałaś na gg o wspólnym pojedynku między nami, że przegram, liczyłam tylko na to, że nie będzie to duża różnica punktów i że chociaż jakaś garstka ludzi powie, że Człowiek dla człowieka nie jest wcale taki zły (wiem, że teraz wywołałam wilka z lasu, ale twoja mowa naprawdę do mnie przemówiła i mam nadzieję, że ten fragment umknie twej opinii :D).
Nie chcę skupiać się na moim tekście, a na twoim, więc teraz wyobrażam sobie, że mój nie istnieje, a ten jest zwykłą, proroczą miniaturką.
Kupiłaś mnie opisami, chyba ci o tym mówiłam? Tak, kupiłaś mnie opisami, które jak dla mnie są ogromnie realne i bardzo przemawiają do serca. Nie można posądzić ciebie o to, że pisałaś bez wena, nie skupiłaś się na pracy, bo to jedna, wielka bujda. Końcówka miażdży do końca - wyciągasz w niej wnioski, które tak bardzo kocham. Jacob Black to przede wszystkim człowiek, który ma prawo do słabości. Za to właśnie fanki Jacoba - w tym ja i ty - go kochają. Nie jest wiecznie cudownym, opanowanym Edwardem, któremu tylko habit założyć i krzyżyk na drogę przypiąć. Chłopak zawsze walczył o Bellę - chociaż pipa nie zasługiwała - walczył o swoje i nie pozwalał na odebranie tego, co kochał. Był ludzki, a nie wyimaginowanym ideałem, popełniał błędy, których się wstydził, potrafił przepraszać i wybaczać. Odważny, pyskaty, ale swoją ciepłotą przekonywał do siebie wszystkich. Potrafił wysłuchać, pocieszyć i nie zamartwiał się głupotami, przyziemnymi sprawami.
Był po prostu sobą i nikogo nie udawał. Nie uważał się za Bóg wie kogo. Świetnie przedstawiłaś jego postać, naprawdę.
Czy mam coś jeszcze dodawać? Nie, chyba nie.
Kocham Ciebie, kocham Jacoba, kocham wszystko co ludzkie.
Bziu, wela |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Pon 19:23, 01 Lut 2010 |
|
Pojedynkowo z Ogórasem - Cornelie.
Niebetowane, zachowane z pojedynku (może poza zmianami kosmetycznymi). Dziękuję za wymizianie tego tekstu.
Dziwi mnie, że nie każdy zrozumiał końcówkę - postaram się ją wyjaśnić, jeśli jednak ktoś nie chce, niech to ominie. Chodziło o to, że Bella była już tak zobojętniała, ten uśmiech tak jej mocno przymarzł do twarzy, że nawet zdrada ukochanego z Alice (tak, oni na tej polanie ten-teges, jakby się kto nie domyślił) nie wzbudziła w niej większych uczuć. Wybaczyła, uśmiechnęła się, było dobrze - ale przecież w całym tekście Edward pragnie zmiany, czegoś mocnego, dobitnego, a nie kluchów, które zaserwowała mu Belcia.
Dziękuję, że tak bardzo mnie wspieracie. Miziaki i ciamciaramcie, a szuflady część druga już niebawem! :)
Uśmiech przymarzł nam do twarzy
Gdyby ktoś sto pięćdziesiąt lat temu powiedział mi, że moje życie zmierza w stronę piekła, nie zdziwiłbym się ani trochę. Od lat wierzyłem, że prędzej czy później moje dusza skończy wśród innych potępionych, taka była kolej rzeczy. Jednak jakby ta sama osoba poinformowała mnie, że owe piekło spotka mnie jeszcze za czasów mojej egzystencji…
Każdy związek kiedyś się kończy. Wszystkie pary w końcu się wypalają. Tak jak nasza. Nie stało się to od razu; uczucie obumierało powoli, z czasem coraz boleśniej, a owa agonia odbijała swe piętno nie tylko w nas. Cierpieli wszyscy: moja rodzina, jej rodzina, jednakże największą poszkodowaną była Nessie. Katorgą musiało być obserwowanie, jak wygasają ciepłe płomyczki w spojrzeniach, którymi obdarowywali się jej rodzice. Cały ogień, który jeszcze do niedawna rozgrzewał moje zmarznięte ciało, sprawiał, że czułem się, jakby nieistniejące serce biło na nowo, i pobudzał moją duszę do prawdziwego życia, dawno zamienił się w popiół.
Wiele razy zastanawiało mnie, dlaczego tak się stało. Czy to moja wina? Czy byłem zbyt chłodny lub zaborczy? Albo po prostu nudny? A może to w niej tkwi problem? Może to ona odpychała mnie podświadomie przez tyle lat – ale dlaczego? Wiele pytań kołatało mi się po głowie, błagając o odpowiedzi, chociażby i takie, które budzą jeszcze więcej wątpliwości. Z dnia na dzień serce mojej duszy biło coraz wolniej, z każdym wschodem słońca traciłem zapał do starań posklejania naszego związku na nowo, każdy zachód słońca tylko przysparzał mi bólu i nasilała się myśl, że to po prostu koniec.
A zaczęło się w momencie przemiany. Nie od razu to wyczułem – ciało Belli, jej ubrania i wszystko, z czym była fizycznie związana potrzebowały czasu, by pozbyć się zapachu jej słodkiej krwi, woni jej włosów, skóry i potu. Musiało minąć kilkanaście lat, bym zaczął zauważać, że nie ma już krwi, która by dla mnie śpiewała. Nie ma ciała, które by kusiło, bym zanurzył w nim swoje kły. Nie czuję smaku jadu w ustach, gdy jest blisko. Jedyne, co mi pozostało, to bezpieczniejsza namiętność i zwykła, ludzka miłość, której istnienie także postawiłem pod znakiem zapytania. Drugim wnioskiem, do wyciągnięcia którego potrzebowałem wielu, wielu lat, był fakt, że przestałem ją zachwycać. Moje marmurowe ciało nie robi już na niej wrażenia, złote tęczówki nie przyprawiają o dreszcze – ba, złote! Nawet te czarne! – idealne rysy twarzy to tylko przytłaczająca codzienność. W jej oczach od dziesięcioleci nie widziałem podziwu lub zachwytu, a przynajmniej nie takiego, jakim potrafiła mnie obdarować jeszcze za życia.
A skoro nie było la tua cantante ani przyprawiającej o ciarki perfekcji aparycji – nasza miłość rozpadała się na kawałki.
Ten fakt uderzył we mnie po około pięćdziesięciu latach, kiedy już każda noc stała się podobna do poprzedniej, a każdy dzień pełen tego, co już widzieliśmy, słyszeliśmy i czuliśmy. Początkowo nie chciałem w to uwierzyć. Odpychałem od siebie myśl, że w naszym uczuciu nie było nic poza pożądaniem połączonym z naiwną, młodzieńczą miłością; a to przecież fundament o stabilności porównywalnej od piasku. Byłem uparty. Wciąż wmawiając sobie, że wybudowaliśmy się na betonie, zalepiałem dziury gliną, co sprawiało, że podczas gdy nasze serca obsuwały się powoli w przepaść, ja udawałem, że wszystko jest w porządku. Mimo to prawda wciąż wracała jak bumerang, za każdym razem ze zdwojoną siłą. Była niczym piosenka, której się bardzo nie lubi, a jednak wpada w ucho i nie chce z niego wyfrunąć. Bella zachowywała się, jakby nic nie zauważała. Nie wiedziałem, czy to dlatego, że tak faktycznie było, czy może nie chciała zmierzyć się z prawdą, tak jak ja. Bo też nie poruszałem tematu. Bałem się jej zranić, bałem się, że wciąż mnie kochała tak, jak kiedyś, nie chciałem więc zawieść jej uczuć.
Z czasem robiło się coraz chłodniej. Stawaliśmy się sobie obcy; gdy jej dotykałem, czułem lodową powłokę na jej skórze, jednak czasami udawało mi się ją roztopić. Wtedy jednak napotykałem kamienną skorupę, której nie udawało mi się pokonać. Była to skamieniała glina, którą zalepiałem piasek. Uświadomiłem sobie, że już za późno. Chciałem to ratować, dlatego się uśmiechałem. I ona także. Uśmiechaliśmy się wiele, a ja powoli zaczynałem zauważać, że mięśnie na moich policzkach zamieniają się w skałę i odrobinę pękają, gdy zmuszam je do jakichkolwiek grymasów. Liczyłem, że chociaż z mojej strony skorupa za którymś razem odpadnie, jednak uzyskiwałem odwrotny skutek: uśmiech zamrażał się na mojej twarzy, pozostając czasem znacznie dłużej, niż było tu wymagane. A potem zamarzł całkowicie. Tak samo jak u Belli.
Wiedliśmy więc spokojny, zimny, uśmiechnięty żywot przez kolejne sto lat, obserwując, jak nasz zamek z piasku rozpada się, podmywany przez fale, porywany przez wiatr i deptany przez ludzi, i nie mogąc nic z tym zrobić.
– Carlisle, mam problem.
Carlisle zerknął na mnie uważnie zza lektury. Usiadłem ze zrezygnowaniem na krześle po drugiej stronie jego biurka i spojrzałem mu w oczy.
– Wiem. Odkąd przyjechałeś, zachowujesz się co najmniej dziwnie. – Odłożył książkę. – Chodzi o Bellę?
Kiwnąłem głową, odwracając wzrok za okno. Na dworze padał gęsty śnieg, zdobiąc parapet dużymi płatkami o fikuśnych kształtach. Wszystko, co znajdowało się na horyzoncie, pokryte było białym puchem; nie dało się wyróżnić dwóch pagórków od siebie, każde drzewo wyglądało identycznie, wszystkie domy ginęły w bieli otoczenia. Odniosłem wrażenie, że na całą planetę ktoś wylał hektolitry iskrzącego się, lekko puszystego mleka, które przykryło nawet najmniejszy skrawek ziemi, dachu, kory czy ściany. Zmierzchało.
– Tak. A raczej o mnie i o Bellę – wymamrotałem, nie odwracając oczu od pejzażu malującego się za oknem.
– Cieszę się, że nareszcie chcesz się zmierzyć z rzeczywistością, Edwardzie. Czekałem na to bardzo długo.
Westchnąłem głęboko i przeczesałem palcami włosy. Zastanawiałem się, co powiedzieć, by odpowiednio ująć w słowa swoje uczucia.
– Ja po prostu… jestem… zmęczony – zacząłem powoli. – Zmęczony tym wszystkim… nieśmiertelnością… monotonią… Ja już…
– To ją przełam – zaproponował Carlisle z uśmiechem na ustach. – Nie sądziłem, że\ to kiedyś powiem, ale… zrób coś szalonego. Coś, co zaskoczy was oboje i sprawi, że przypomnicie sobie o… sobie – zakończył dosyć kulawo. – Nie pozwól, byście przegrali.
– Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brwi. – Znaczy wiem, o czym mówisz, ale… co takiego powinienem zrobić?
– Nie wiem. – Doktor wzruszył ramionami. – Wymyśl coś. Wiem, że cię na to stać.
Od tamtego czasu słowa Carlisle’a bez przerwy chodziły mi po głowie. Wpadałem na najróżniejsze pomysły, na adopcji dziecka poczynając, a kończąc na skoku na bungee, jednakże za każdym razem, gdy zjawiała się odpowiednia okazja, brakło mi odwagi. Z czasem zaczynałem się zastanowić, czy przypadkiem ja po prostu nie chcę nas ratować – jednak tak jak to miałem w zwyczaju, odrzuciłem tę myśl od siebie i umieściłem ją w najgłębszych zakamarkach umysłu.
– Nessie, otwórz! – krzyknąłem, usłyszawszy dzwonek do drzwi. Już wcześniej wyczułem, że to Jacob. Moich uszu dobiegły jej szybkie kroki, skrzypienie otwieranych drzwi i cichy pisk. Uśmiechnąłem się pod nosem na dźwięk ich wesołego przywitania, ignorując ukłucie zazdrości. Głupio zazdrościć szczęścia własnej córce – przebiegło mi przez myśl. Westchnąłem głęboko i już chciałem wyjrzeć przez okno, by poobserwować, jak spacerują, gdy Jacob odezwał się nieco głośniej.
– Właściwie, to nie przyszedłem do ciebie. Bella? Jesteś?
Zmarszczyłem brwi i wyszedłem z pokoju. Mimo mijających lat, wciąż pozostawałem nieufny w kontaktach mojej żony z tym wilkołakiem. Zszedłem po schodach i ujrzałem moją córkę samą w przedpokoju ze zmarszczonymi brwiami.
– Gdzie Jacob? – zapytałem. Wzruszyła ramionami. – Poszedł?
– Jak tylko odpowiedziałam, że jest u dziadka – wymamrotała z niezadowoleniem. – Nie wiem, co od niej chciał.
Schemat powtarzał się wielokrotnie. Bardzo często Jacob po prostu wychodził na długie spacery z Bellą, moją córkę zostawiając samą. Z czasem zaczynałem nabierać podejrzeń; moja żona zawsze wracała z tych spotkań weselsza, szczęśliwsza i jakaś taka… spełniona. Nigdy nie znalazłem jednak w ich myślach żadnego podtekstu, niczego, co powinno wzbudzić mój niepokój. Pomijając fakt, że ten mężczyzna po prostu sprawiał, że była szczęśliwsza – czyli to, czego ja nie potrafiłem.
I znów odpychałem od siebie prawdę w imię świętego spokoju.
– Hej, braciszku – usłyszałem głos Alice. Odwróciłem się i ujrzałem moją przybraną siostrę pośród drzew. – Powiedziano mi, że cię tu znajdę.
Kiwnąłem głową i poklepałem miejsce na trawie obok mnie. Zanim choćby zdążyłem mrugnąć, drobna brunetka już siedziała po mojej lewej.
– Dlaczego jesteś smutny? – zapytała, wtulając się w moje ramię. Westchnąłem i odwzajemniłem czuły gest.
– Ostatnio mam trochę problemów.
– Ja też – wyznała dziewczyna po chwili ciszy.
– A jakiej natury?
Zawahała się.
– Jasper – w końcu z siebie wydusiła. Pokiwałem głową ze zrozumieniem.
– Bella – wyznałem cicho. Zapadło milczenie. – Jak to się stało? Wydawaliście się być bardzo szczęśliwi.
Alice zaśmiała się gorzko. Przez ostatnie kilkanaście lat zmieniła się nie do poznania – spoważniała, stała się nieco spokojniejsza w ruchach oraz postępkach. Nie była już tą kochaną siostrzyczką Alice, którą znałem przez dziesięciolecia; teraz stała się prawie obcą mi kobietą. Przestaliśmy się kontaktować i jedyne, co sprawiało, że nasza więź jeszcze się całkowicie nie rozerwała, to nazwisko i przyzwyczajenia. Tamtego dnia jednak zdarzyło się coś niezwykłego: czułem się przy niej swobodnie i rozmawiałem wprost, tak jak za dawnych czasów.
– Ty i Bella też sprawialiście pozory przez długi czas – zauważyła cierpko. – My jesteśmy szczęśliwi, ale… No, bo jak mogłabym być nieszczęśliwa. Jasper zawsze wie, co czuję, a ja wiem, co on zrobi. Nasza codzienność nie może być bardziej przewidywalna – wymamrotała z goryczą. Pogłaskałem ją po głowie i przytuliłem mocniej. – Wiesz – zaczęła powoli – czasami mam ochotę zrobić coś takiego… szalonego. Coś, czego nie powinnam. Ale nawet nie mam okazji, a co dopiero mówić o odwadze!
– Skąd ja to znam… – wymamrotałem. Cisza ciążyła w powietrzu. Siedzieliśmy na polanie, na tej samej polanie, na którą kilka tysięcy pocałunków temu zabrałem ciepłą, miękką, pachnącą i kuszącą Bellę Swan, i wsłuchiwaliśmy się w głośne bicie serca lasu.
I pozwoliliśmy, aby i nasze serca – te, które biły w głębi naszych dusz – przyspieszyły ponownie po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat.
Ledwo zostałem sam w swoim pokoju, napadły mnie wyrzuty sumienia. Niemalże chodziłem po ścianach, przeklinając w duszy swój egoizm. Czułem, że gdybym był człowiekiem, po policzkach już dawno ciekłyby mi słone łzy. Niestety, dawno temu spadło na mnie przekleństwo nieśmiertelności i w tym samym momencie odebrano mi większość ludzkich odruchów.
Bella wiedziała. Widziałem to w jej oczach za każdym razem, gdy mijałem ją na korytarzu lub łapałem spojrzenie na sofie w salonie. Temperatura między nami spadła niemalże do zera absolutnego – nie okazywaliśmy sobie żadnego uczucia, ani pozytywnego, ani negatywnego, a to było wręcz nie do zniesienia.
Z każdym dniem poczucie winy rosło. Modliłem się do Boga, by pozwolił mi w jakikolwiek sposób cofnąć czas lub chociaż dać odwagę, by ten jeden jedyny raz zmierzyć się z prawdą – jednakże przez wiele, wiele miesięcy nie przynosiło to rezultatu.
Aż do pewnego dnia, w rocznicę naszego ślubu.
***
Bella nie płakała.
Oczywiście, nie było to ani trochę nadzwyczajne. Bella nie mogła płakać, tak jak każdy inny wampir. Jednak nie zmieniało to faktu, że chciałem zobaczyć w jej oczach jakąkolwiek skrajną reakcję. Tak bardzo pragnąłem, by poczuła się zszokowana, by sucho zaszlochała, by na mnie krzyczała albo nawet uderzyła. Ale nie – ona tylko przyglądała mi się z odrobiną smutku w oczach, nic więcej.
A potem się uśmiechnęła. |
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez Suhak dnia Pon 19:29, 01 Lut 2010, w całości zmieniany 3 razy
|
|
|
|
Cornelie
Dobry wampir
Dołączył: 27 Gru 2008
Posty: 1689 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 297 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z łóżka Erica xD
|
Wysłany:
Pon 19:28, 01 Lut 2010 |
|
Ja ci już to mówiłam, ale powiem raz jeszcze, bo ciebie, Suhaczku kochany, trzeba miziać :)
A więc muszę ci powiedzieć, że jak tylko przeczytałam twój tekst to już wiedziałam, jak rozstrzygnie się pojedynek. Bo obok dobrego tekstu nie można przejść obojętnie. Bardzo realistycznie pokazałaś całą sytuację. Niektórych mogło trochę zniesmaczyć, że to właśnie z Alice Edzio Bellę zdradził, no bo wiadomo, kanon! Ale mi się to podobało.
Cieszyłam się inwencją twórczą i tym, że nie bałaś się sparować bohaterów bardzo niekanonicznie.
Czytałam tę miniaturkę już dawno i nie jestem pewna, czy powiem wszystko, bo emocje troszku już opadły.
W każdym razie nadmienię jeszcze, że podoba mi się ten Edward. Mimo jego zdrady, mimo wszystkiego, podoba mi się. Jest taki prawdopodobny.
Może nie do końca realistyczny, ale mógłby taki być. Końcówka zresztą mnie powaliła.
Szczerze mówiąc na początku myślałam, że zdradzili się obydwoje - Bella z Jacobem, w końcu wracała ze spotkań z nim rozpromieniona. A to tak jakby znak.
W każdy razie cieszę się, że spłodziłaś coś takiego, cieszę się, że ci dobrze wyszło
I gratuluję ci raz jeszcze! Należy ci się :*
Przepraszam, że krótko, ale jeszcze mam w mózgu lans
Ziubole :* |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
migdałowa
Wilkołak
Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 119 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 35 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Wrocław
|
Wysłany:
Pią 15:01, 12 Lut 2010 |
|
Obiecałam sobie, że jak tylko pojedynek zakończy się to przysiądę i skomentuje ten tekst. Może zapytałabyś dlaczego po rozstrzygnięciu, może nie, ale i tak Ci odpowiem.
Gdybym go oceniła podczas pojedynku to drugi tekst przepadłby z kretesem, mimo że był dobry. Ale twój zdecydowanie okazał się lepszy i zawojował moje serducho. Pozwól mi, że ocenię go wg kategorii pojedynkowych, bo to mi znacznie ułatwi pokazanie mojego zachwytu.
Sam pomysł tego opowiadania jest przemyślany, dogłębnie zanalizowany i poddany obróbce. I przede wszystkim jest nieszablonowy, ba, świeci oryginalnością; daje po oczach.
Widać, że tchnęłaś w swoje słowa życie, nadałaś im kształt tak jak dłońmi formuje się plastelinę. Przy użyciu zdań wprowadziłaś mnie w zupełnie inny świat w świetnym, dopracowanym stylu.
Twoje opisy, sposób przelania na papier myśli Edwarda, wprowadzenie pewnym faktów - mistrzostwo.
Najbardziej zachwyciła mnie fabuła całej miniaturki. Opisywałaś stopniowo losy małżeństwa Belli i Edwarda, tego, jak ,,stygło'', zmieniało się w czasie. Jednocześnie nie zapominałaś o uczuciach bohatera. Twoja kreacja postaci jest dobra, charaktery widoczne i odcinające się o tła. Bohaterowie są kanoniczni, ale mają duszę, emocje i to, o czym zapomniała Meyer - są ludzcy w każdym swoim słowie, geście czy postępowaniu.
Zgodnie z tematem pojedynku dotykasz trudnych zagadnień, będących mimowolnie tematami ,,tabu'' mimo rozdmuchania przez media, prasę i Internet. Wiem, że to było założenie odgórne, jednak sposób przedstawienia takich tematów ma znaczenie. I tutaj w sumie opis zdrady też. Był on tak subtelny, tak delikatny, że aż niezauważalny. Takie migniecie, które wyjaśniło wszystko i zaplątało resztę.
I piękna puenta, specyficzna, zmuszająca do myślenia. Puenta, która nie spada znikąd, tylko z gracją wysuwa się z tekstu. Podsumowanie dość zaskakujące, ale wspaniale powiązane z tytułem.
Ano właśnie – tytuł – początkowo niezrozumiały, dość szalony, wydawałoby się, że z kosmosu. Po lekturze tytuł nabiera uroku, głębi i przesłania.
Miniaturka ,,Uśmiech przymarzł nam do twarzy’’ jest najlepszą jaką czytałam na tym forum. Zachwyciłam się nią i długo nad nią i o niej myślałam. I tak w głębi duszy uznałam ją za łatkę do kanonu. Takie moje osobiste post Breaking Dawn. Dziękuje Ci za te piękne chwile spędzone w towarzystwie Edwarda i za ukazanie tego, czego Meyer z obawy by nie pokazała.
Pozdrawiam, migdałowa. |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
Robaczek
Moderator
Dołączył: 03 Sty 2009
Posty: 1430 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 227 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Wto 20:12, 09 Mar 2010 |
|
nieustannie
uśmiechasz się
jakbyśmy nigdy na nic nie czekali
czas
w ogóle się więc już nie porusza
liczy tylko
na to
że w końcu umrzemy
na naszą
nieśmiertelność
Krzysztof Niewrzęda
Siedziałam wczorajszej nocy w łóżku, żonglując kłębiącymi się w mojej głowie myślami, aż w końcu zdołałam wyłowić z nich konkretną. Uśmiech przymarzł nam do twarzy. Poczułam niespodziewaną potrzebę zostawienia kilku słów pod Twoją miniaturką i pewnie zrobiłabym to już o pierwszej w nocy, gdyby nie perspektywa niecałych pięciu godzin snu przede mną. Wiem, że to, co napiszę teraz, prawdopodobnie nie będzie wszystkim, co być może zdołałabym ująć w innych okolicznościach przyrody, jednak nie mam co liczyć na to, że te inne okoliczności w ogóle nadejdą. Korzystam więc z okazji i komentuję, a jak – to już inna kwestia.
Oceniając ten tekst jako pracę pojedynkową, przyznałam mu większą liczbę punktów, wywarł na mnie znacznie większe wrażenie z dwóch prezentowanych miniaturek. Również oceniany jako samodzielna praca – pozostawia mnie z pozytywnymi odczuciami, jednak nie patrzę na niego w sposób bezkrytyczny. Spośród elementów, które z pewnością możesz zapisać na swoje konto jako udane, wyłania się kilka szczegółów, których sprawne, wyrobione pióro mogłoby bez większych problemów uniknąć, a wierzę, że właśnie takim piórem operujesz. Czego mogłoby uniknąć z całą pewnością? Kilku błędów, jakie się pojawiły.
* […] ciało Belli, jej ubrania i wszystko, z czym była fizycznie związana, potrzebowały czasu, by…
— Pan Przecinek
* Moje marmurowe ciało nie robi już na niej wrażenia, złote tęczówki nie przyprawiają o dreszcze – ba, złote! Nawet te czarne! – idealne rysy twarzy to tylko przytłaczająca codzienność.
— nawet zapiszemy małą literą
* Bałem się jej zranić, bałem się, że wciąż mnie kochała tak, jak kiedyś, nie chciałem więc zawieść jej uczuć.
— sądzę, że bał się jednak zranić nie jej, a ją; błąd natury gramatycznej
* Stawaliśmy się sobie obcy; gdy jej dotykałem, czułem lodową powłokę na jej skórze, jednak czasami udawało mi się ją roztopić.
— jak wyżej: nie dotykał jej, a ją
* nie dało się wyróżnić dwóch pagórków od siebie
— rozróżnić, nie wyróżnić
* Nie sądziłem, że\ to kiedyś powiem, ale… zrób coś szalonego.
— nie sądziłam, że to kiedyś powiem, ale… zostawiłaś ukośnik
* – Nie rozumiem. – Zmarszczyłem brwi. – Znaczy wiem, o czym mówisz, ale…
— mimo całej głupoty Edwarda – nie wkładałabym mu w usta tak kolokwialnych wypowiedzi; znaczy użyte w tym kontekście to zwyczajne zachwaszczanie mowy ojczystej, owszem, powszechne w wypowiedziach potocznych, jednak Edward, o ile wiem, operuje nieco elegantszym językiem
* Ty i Bella też sprawialiście pozory przez długi czas
— możemy sprawiać wrażenie lub stwarzać pozory, nie sprawiamy pozorów
Wszystko to, co wypisałam, to niewielkie potknięcia, jednak usunięcie ich z tekstu wymaga minimalnego nakładu pracy, a poprawia jakość czytania i punktuje na rzecz autora, w przypadku zaś autora o wyrobionej renomie, którym jesteś, takie błędy, nawet jeśli i małe, stanowią jedynie przykrą niespodziankę. Nikt nie lubi przykrych niespodzianek.
Oczywiście nie o tych szczegółach mówiłam, wypowiadając się na temat pióra. Takie pomyłki zdarzyć się mogą każdemu, są to rzeczy dotyczące raczej strony technicznej niźli ważniejszych aspektów pracy. Mam na myśli kilka innych niuansów, z których, sądziłam, z czasem wyrośniesz, jednak z nich nie wyrastasz. Być może oznacza to, że są właściwością Twojego stylu, być może wrosły w niego i nie stanowią wcale przywary, której w nich upatruję. Zresztą nie poczytuję ich za wielką wadę Twojego pisania, raczej – pewien mankament. Jaki to mankament? Ten sam, na który zwracałam uwagę w Pozorach (tak, tych samych Pozorach, z których Jacoba pokochałam, a które Ty z pełnym rozmysłem i świadomością swoich czynów porzuciłaś, Antylopo), choć bynajmniej nie oznacza to, że nie robisz postępów – robisz, spore zresztą, i dużą przyjemnością jest je obserwować, nawet jeśli jest się niedzielnym czytelnikiem jak ja.
Pewne rzeczy pozostają jednak niezmienne: przede wszystkim uciekanie się do pewnych utartych schematów językowych, powtarzanie sztampowych związków frazeologicznych lub spopularyzowanych zwrotów oraz wyrażeń. Sprawia to, że narracja osiąga tak uwielbianą lekkość, tekst jest przyjemny i miły, tak że nawet jeśli uśmiech na twarzy bohaterów jest jedynie skamieliną, to uśmiech czytelnika staje się czymś realnym. Czy to dobrze? Z jednej strony – tak, oczywiście, któż z nas nie lubi przyjemnych, dobrych tekstów, które w dodatku napisane są zgrabnym, przystępnym stylem. Lecz ten medal ma również drugą stronę, a z niej wygląda czytelnik, który pragnie odmiany, który nie szuka wcale jedynie lekkości i przyjemności. Czytelnik, którego od czasu do czasu nachodzi ochota na wstrząs, na burzę uczuć, który chce, by autor zdemolował porządek jego myśli i poprzestawiał emocjonalny krajobraz. Czytelnik, który czuje pewien niedosyt i ukłucie zawodu po spotkaniu z tekstem, w którym autor najpierw kusi refleksją, zwodzi głębią, nasyca słowa goryczą nieśmiertelności i rozpaczą obumierającego uczucia, po to tylko, by w pewnym momencie powiedzieć, że znowu będzie letnio. Znowu nie będziemy płakać, podumamy przez chwilę i później wrócimy do uśmiechu, który mieliśmy na twarzy, nim zabraliśmy się do lektury.
Chcę, Madziu, by Twój tekst sprawił, że poczuję przebiegające wzdłuż kręgosłupa dreszcze, że zacznę niespokojnie rozglądać się po ciemnym pokoju w poszukiwaniu cienia rozpaczy. Chcę poczuć na języku gorzki smak. Już w tej chwili robisz wiele – przypominam sobie o Twojej pracy na długo po jej przeczytaniu. Więcej nawet, ta praca przecież bardzo mi się podoba, urzeka częścią zastosowanych rozwiązań stylistycznych, czaruje metaforyką. Niesie ze sobą piękną, wartościową refleksję, obraz związku wysnutego z wyobrażeń miłości, z oczekiwań, które po konfrontacji z rzeczywistością okazują się niemożliwe do spełnienia. Ta refleksja jest naprawdę istotna, jest bardzo dobrze nakreślona, mówię tylko, że mogłaby być mocniejsza. Chciałabym wersji bez emocjonalnej cenzury.
Wiesz, czego bym sobie życzyła? Chciałabym mieć możliwość przeczytania Twojej pracy za kilka lat. Gdy pewne emocje będziesz mogła wyprowadzić ze swojego doświadczenia życiowego, gdy Twoje pióro dorośnie wraz z Tobą. Ono nie może Cię wyprzedzać i niech w żadnym razie tego nie robi, ponieważ wspaniałym jest to, jak radzicie sobie na dzień dzisiejszy – i Ty, i Twoja twórczość. Nie chciałabym, by te słowa Cię w jakiś sposób uraziły, bo nie jest to moją intencją, mam nadzieję, że to rozumiesz. Chcę przeczytać coś Twojego za kilka lat, ponieważ wierzę, że będziesz wtedy pisała i że Twoja twórczość się zmieni, jak będziesz zmieniała się Ty sama. Nasyci wszystkimi obrazami, zdarzeniami, słowami, emocjami, ludźmi, których będziesz po drodze zbierać. Chciałabym przeczytać coś Twojego, gdy dojrzejesz. I mam nadzieję, że do tego dojdzie, trzymam za to kciuki i kibicuję Ci z całego serca.
Uśmiech przymarzł nam do twarzy to naprawdę niezły tekst. Tekst ładny, tekst łagodny, a przy tym refleksyjny. Wierzę jednak, że potrafisz sięgać znacznie, znacznie wyżej, bo choć refleksja i metaforyka bardzo do mnie trafiły, to jestem zdania, że potrafisz zdobyć się na lepszą oprawę. Rozwijasz się z każdym swoim tekstem, widzę to, nawet jeśli czytuję Cię rzadko. Czytałam jednak Roberta z szamponami problemy nieosobiste, czytałam Pozory, później sięgnęłam po Symfonię, po tę miniaturkę, po drodze zdarzyły się jeszcze dwie – to wszystko jest poświadczeniem ewolucji Twojego stylu, tego, jak wiele mankamentów już udało Ci się przeskoczyć, jak z każdym napisanym tekstem wypracowujesz sobie swój indywidualny styl, jak pięknieje Twoje słowo pisane. I niech ono dojrzewa w Twoim tempie, niech dorasta wraz z Tobą. Jest to ważne i jest piękne. Pamiętaj o tym i pisz, pisz jak najwięcej, Antylopo.
Te wiersze, te słowa – kojarzą mi się z Twoją miniaturką.
Buziaki,
robak
*
Dobranoc, kochanie.
Tylko tyle.
Po tych wszystkich
Dniach i nocach
Błaganiach i żalach.
Dobranoc
Które już nie znaczy
Wspólnego poranka.
Kochanie
Które
Nic
Nie znaczy.
Inga Iwasiów |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Sob 11:54, 24 Kwi 2010 |
|
Miniaturki:
• ...I mamę z powrotem
• Uśmiech przymarzł nam do twarzy
• Pierwszy
• Ostateczne
od dzisiaj znajdziecie pod [link widoczny dla zalogowanych] linkiem. Zapraszam do ściągania! :)
______________________________
Szuflady ciąg dalszy. Tym razem tekst pojedynkowy. Charlice. Z nutką humoru. Liczę, że się spodoba ^^
Data napisania tekstu: 21.02.2009
Z-suszastej-zakurzonej-dawno-nie-otwieranej-szuflady-wzięte
AKA Coś tam
część druga: Och, Charlie!
- Alice!
- Witaj, Charlie!
- Wchodź, wchodź, Alice... Jak się masz?
- Cudownie. Eee, Charlie... Gotowałeś?
- Taak... Odkąd Belli nie ma, to wiesz... A nie mogę ciągle siedzieć Clearwaterom na głowie. Hm, nie jest chyba takie złe. Nie odmówisz wujkowi Charliemu, prawda? Spróbuj.
- Och, nie, dziękuję, ja... Już jadłam. Nie jestem głodna.
- Och, naprawdę? No dobrze, dobrze... Po prostu nigdy nic u nas nie jesz i...
- I?
- Wiesz, Alice, ostatnio włączyłem komputer Belli. Hm, wyszukiwała jakichś bzdur o legendach Quileute’ów, coś o Zimnych Istotach... Nie wiem... Dziwne. Wiesz coś może na ten temat?
- C-co? Nie, a te Zimne Istoty to... To jacyś Eskimosi, czy co?
- Haha, nie, nie. Wiesz, wybrałem tę frazę i poczytałem trochę na ten temat.
- Tak?... I... I co wyczytałeś?
- Nie wiem, po co to było Belli, ale te Zimne Istoty to najwyraźniej wampiry! Haha, Bella to ma czasem wyobraźnię... Wampiry, haha...
- Och, tak, ona to ma pomysły... Eee... Taak...
- Ale wiesz, ciekawych rzeczy się można dowiedzieć... Na przykład o tym, że takie wampiry to całe blade są. To zupełnie jak Esme, ona jest strasznie blada! I Rosalie. One obydwie... Taak... Albo coś o tej zimnej skórze... Hm, to zupełnie jak u Belli, ale ona ma to po matce, łatwo jej ciepło ucieka. No i te wampiry, podobno strasznie zgrabne są... To zupełnie jak ty! Haha, może wy to jakaś rodzinka wampirów, hę?
- Ha-ha, tak, pijemy krew na śniadanie i śpimy w trumnach.
- O, nie, Alice, prawdziwe wampiry nie śpią w trumnach, one nie potrzebują snu. Też zawsze myślałem, że te trumny... Ale... Widzisz, niespodzianka... Hm. I też było coś o sile... Ten wasz Emmet to strasznie silny jest, nie? On to wygląda na takiego, co by kamień w dłoni zmiażdżył... No i szybkość... Czasem, jak patrzę na Jaspera, to mam wrażenie, że on wręcz pędzi, haha! Taaaak...
- Mhm...
- Alice... Czy wy nie macie przede mną żadnych tajemnic?
- Wiesz dobrze, że o chorobie Belli już roz...
- Chorobie?
- Tak, wiesz przecież, że była chora i...
- I to nie ma nic wspólnego z wampirami?
- ... Charlie, co ci do głowy...!
- Nieźle byście się wpasowali, nie ma co! Rodzina wampirów...
- ...
- Alice, nie patrz tak na mnie! PRIMA APRILIS! Hahaha, dałaś się nabrać...
- Och... No tak! Dzisiaj pierwszy kwietnia... Och, Charlie...!
- Taak...
- Wiesz co, ja już lecę. Paa!
- Pa. ... Poszła. Czyli się nie przyzna. Dobrze, że Bella zostawiła w domu tę starą książkę z legendami Quileuteów. Ja już sobie pogadam z Carlislem Cullenem! Gdzie ja wsadziłem moją strzelbę...?! |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Susan
Administrator
Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 732 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Sob 12:52, 24 Kwi 2010 |
|
Suszku... powinnam na Ciebie porządnie nakrzyczeć za to, że nie powiedziałaś mi, że wstawisz nowy tekst. Ja ciągle czekam aż pojawi się coś Twojego autorstwa, a Ty nic mi nie powiedziałaś
Nie no, żartuję. Cieszę się, że dałaś coś nowego i już mówię Ci co o tym myślę.
Komentarz nie będzie długi, bo i Twój tekst jest dość krótki, więc nie będę się za bardzo rozwodzić. Mogę po raz kolejny stwierdzić, że jesteś jedną z moich ulubionych pisarek forumowych. Dlaczego? Po potrafisz napisać zarówno poważne teksty, rozpisać się na wiele stron, wprowadzić mroczny klimat, przenieść się w zupełnie inne czasy, opowiedzieć nam wciągającą, wzruszającą historię. Ale potrafisz też czytelnika rozbawić takimi krótkimi, lekkimi i zakręconymi miniaturkami. Jesteś wszechstronna i naprawdę utalentowana.
Miniaturka ta jest naprawdę wesoła, fajna w odbiorze i sprawiłaś, że naprawdę szeroko uśmiechnęłam się do monitora podczas lektury. Uwielbiam Charliego. A taki, który podpuszcza biedną Alice, potem mówi, że sobie żartował, a jak się na końcu okazuje jednak wie o wszystkim i ma zamiar udać się do Carlisle'a ze strzelbą na pogawędkę () jest boski. Podoba mi się jak opowiada o tej stronie i przyrównuje cechy wampirze to poszczególnych członków rodziny Cullenów. Niby na żarty, a jak się okazało - jednak na serio.
Alice była nieźle zdezorientowana. A jej pytanie o co chodzi z tymi Zimnymi Ludźmi i czy chodzi o eskimosów po prostu mnie zabiło. Serio. Wyszło Ci to niesamowicie.
Cieszę się, że wstawiłaś ten tekst. Mam nadzieję, że jeszcze nas czymś uraczysz. Takim na poprawę humoru albo też czymś poważniejszym. A najlepiej i tym i tym
Buziaki :* |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Czw 13:46, 29 Kwi 2010 |
|
Dzięki, Suzi, za to, że zawsze mogę liczyć na Twoją opinię :* A póki co wrzucam mój tekst na pojedynek z Dileną - jej też dedykuję tę miniaturkę. Gratulacje świetnego tekstu!
Pierwszy
Ku przerażeniu jego mamy, Charlie Swan nie miał za grosz smykałki do kwiatów. W przeciwieństwie do Helen Swan, malec po prostu nie potrafił – choćby nie wiadomo jak chciał – zapewnić roślinkom odpowiednich warunków, co niezwykle martwiło ciemnowłosą kwiaciarkę. Helen była właścicielką miejscowej „kwiatkowi”, jak to zwykł mawiać malec – a właściwie jedynej w małym, prowincjonalnym Forks. Miała trzy pasje: kwiaty, gotowanie i obserwowanie, jak sześcioletni synek dorasta. Zawsze rozczulała ją mina zbitego psa, gdy coś przeskrobał, ciemne, kędzierzawe kosmyki ubabrane w białej pianie szamponu do włosów, gdy pomagała mu się myć, lub wilczy apetyt podczas śniadania. Żałowała jedynie, że nie należał do tych rozgadanych, wiecznie jazgoczących dzieciaków. Łaknęła każdego szczegółu z jego przedszkolnego życia, a sześciolatek wciąż milczał i milczał, czasami bąknąwszy coś o nowej zabawce Billy’ego Blacka lub o tym, jak pani przedszkolanka potknęła się o nogę Willy’ego Newtona podczas leżakowania.
***
– Dzieci, dzisiaj wybierzemy się na wycieczkę nad morze – przywitała się z uśmiechem pani Christine. – Zaraz po drugim śniadaniu ubierzecie się, a równo o dziesiątej ustawcie w parach na korytarzu koło wejścia.
Malcy obecni na sali wydali z siebie pomruk zadowolenia, a jedna z dziewczynek aż pisnęła. Jedynie Charlie Swan spuścił głowę i westchnął głęboko z niezadowoleniem. Nienawidził, gdy trzeba było ustawiać się w pary i w takim ustawieniu iść na spacery – zazwyczaj zostawał sam, ponieważ nie miał nikogo, kto chciałby bezinteresownie spędzić czas z takim nudziarzem jak Charles. Niewiele mówił, wlepiał tylko wzrok pod nogi i od czasu do czasu kopał leżący na ziemi kamień lub szyszkę. Dzieciaki nie przepadały za nim, przez co czuł się wyobcowany i samotny.
Tak jak się spodziewał, o punkt dziesiąta stał wraz z innymi na korytarzu bez pary, przysłuchując się rozmowom swoich koleżanek i kolegów. Pani Christine przydzieliła mu dziewczynkę, Sue, która chodziła do jego grupy od niedawna.
– Kochanie, wróciliśmy – zawołał śpiewnie Geoffrey Swan, zdejmując szalik i wieszając płaszcz na wieszaku. Pomógł rozebrać się małemu Charliemu i wkroczył do kuchni. Pocałował żonę w policzek.
– Jak minął dzień? – zagadnęła pogodnie Helen, krojąc marchewkę.
– Znośny. Dużo roboty i straszne korki. Ale przynajmniej przyjemnie na dworze.
Kobieta kiwnęła głową i kontynuowała siekanie. Przysłuchiwała się piosence, która leciała w radiu, czekając na powitanie synka. Ten jednak nawet nie wszedł do kuchni.
– Gdzie Charlie? – zapytała, marszcząc brwi. Mąż opuścił gazetę i rozejrzał się.
– Hmm, wydawało mi się, że szedł ze mną do kuchni – wymamrotał, powracając do lektury. Helen westchnęła głęboko i ze złością odłożyła nóż. Wytarłszy ręce, wyszła na korytarz.
– Charlie? Charles, nie przywitasz się?
Ale odpowiedziała jej jedynie cisza. Zmartwiwszy się jeszcze bardziej, zajrzała do salonu. Nikogo tam nie było. Weszła po schodach na pierwsze piętro i zapukała do pokoju syna, ale nikt nie odpowiadał. Weszła do środka – malca tam nie zastała. Przestraszyła się i zbiegła na parter.
– Zgubiłeś Charliego! – zawołała ze złością do męża. – Tak go pilnujesz! Bardziej interesują cię twoje gazety niż…
– Nie ma go? – zdziwił się mężczyzna, po czym odłożył pismo i zaczęli poszukiwania. Zaglądali za kanapę, pod stoły, do szaf, wyjrzeli na taras i podjazd. Zeszli do piwnicy, z minuty na minutę denerwując się coraz bardziej, ale syna nigdzie nie było! Helen ze łzami w oczach pobiegła do sąsiadów, nikt jednak nie widział małego, sześcioletniego chłopca spacerującego samotnie po ulicy czy czyimś trawniku. Tymczasem mały Charles siedział w komórce ogrodowej, szperając w szafce z nasionami.
Pani Swan mało nie popłakała się ze wzruszenia i ulgi, gdy ujrzała ukochanego malucha w ogrodzie z łopatką, grabkami i torebką nasion róży w ręku. Co prawda za nic nie mogła wyciągnąć z niego, co go tknęło, by wziąć się za ogrodnictwo, ale nie dbała o to. Najważniejsze, że mały Charlie był cały i zdrowy.
***
Tak naprawdę chodziło o miłość. Helen, naturalnie, nie miała o tym pojęcia, ponieważ sześciolatek milczał jak grób i skrzętnie ukrywał wszelakie dowody tej zbrodni. Jedyne, co zmieniło się w jego zachowaniu, to doglądanie, podlewanie i pielęgnowanie zasadzonej różyczki. No i – co dziwniejsze! – wykonywał te prace całkiem sprawnie, sprawiając, że roślina rosła w zastraszającym tempie.
Sue Harrison także żyła w słodkiej nieświadomości przez wiele miesięcy. Czasami zastanawiało ją dziwne spojrzenie tego chłopca od Swanów, jednak nie przejmowała się nim za bardzo – czuła się zbyt przytłoczona samotnością i wyobcowaniem, jakie spotkało ją w grupie w przedszkolu. Siedziała zazwyczaj sama, wlepiając wzrok w kolorowanki, które podsuwała jej pani Christine, i powstrzymując się przed wybuchem płaczu. Ale Charlie miał w sobie wiele samozaparcia. Mimo wrodzonej nieśmiałości znalazł w sobie mnóstwo odwagi i któregoś dnia podszedł do Harrisonówny ze swoimi kredkami. Początkowo tylko milczeli, z czasem jednak zamienili parę słów. Jak się okazało, odnaleźli wspólne tematy do rozmów, a w sobie – bratnie dusze.
Helen nie mogła się nadziwić. Nie tylko dlatego, że róża osiągała niezwykłe rozmiary oraz kwitła wyjątkowo pięknie bez jej ingerencji. Ważniejsze i dziwniejsze okazały się zmiany zachodzące w jej synku. W zaledwie kilkanaście tygodni jakby dojrzał, zmądrzał i – ku jej niezadowoleniu – stał się jeszcze większym milczkiem.
Tymczasem okazało się, że róża nie była jedyną kwitnącą rzeczą w życiu chłopca. Rozkwitało także uczucie, którym darzył Sue, a w zamian otrzymywał coś równie pięknego – zaufanie. Dziewczynka zaczęła dzielić się z nim swoimi zmartwieniami, odczuciami oraz marzeniami, a on robił wszystko, by dostała w zamian to samo. Jedyne, co przed nią ukrywał, to cudowny kwiat, który powolutku, dzielnie dorastał w ogródku pomimo przeciwności losu oraz niewdzięcznej pogody stanu Waszyngton.
***
Któregoś razu rodzice Sue zgodzili się, aby ich dziewczynka została na parę godzin u Swanów. Charlie nie posiadał się ze szczęścia – od rana chodził po całym mieszkaniu i sprzątał każdy kąt. Helen z uśmiechem na ustach obserwowała krzątaninę chłopca, nie mogąc powstrzymać radości na widok jego szczęścia.
Jak tylko przybyła Sue, dzieci postanowiły pójść na dwór. Chłopiec ze zdenerwowaniem zaprowadził koleżankę do ogrodu, powtarzając w myślach kwestię, którą postanowił wypowiedzieć. Dziewczynka zdawała się nie zauważać jego nerwowości, być może dlatego, że była równie zestresowana. Oboje przeczuwali, że to najważniejszy dzień w ich dotychczasowym życiu.
– Mam coś dla ciebie – wybąkał po godzinie huśtania się w ogrodzie. Podniosła nieśmiało wzrok i podążyła za nim. Tam, przy schodach z tyłu domu, rósł piękny, wypielęgnowany krzak róży. Charlie podszedł do niego, westchnął głęboko i urwał jeden z kwiatów. – Proszę – wymamrotał, wyciągając go w stronę dziewczynki. Zmieszała się, zerkając to na roślinkę, to na sześciolatka. W końcu delikatnie wzięła do ręki zieloną łodygę i wbiła wzrok w czerwone płatki.
– Dziękuję – odpowiedziała, przypominając sobie nauki mamy o magicznych słowach. Stali przez długie chwile w milczeniu, nie wiedząc co powiedzieć. Helen obserwowała wszystko zza kuchennych zasłon. A potem mały Charles podbiegł do dziewczynki, ukradł jej buziaka i zwiał – tak jak na prawdziwego mężczyznę przystało.
Helen nie wiedziała, dlaczego dzieci tak po prostu urwały kontakt. Nie było to spowodowane żadną kłótnią czy konkretnym wydarzeniem – maluchy po prostu przestały się widywać. Charlie także nie wyrażał chęci, by zaprosić koleżankę lub ją odwiedzić, a kobieta nic na to nie mogła poradzić.
Krzak róży usechł. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
kirke
Dobry wampir
Dołączył: 18 Lip 2009
Posty: 1848 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 169 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z obsydianowych tęczówek najmroczniejszego z Czarnych Magów
|
Wysłany:
Czw 17:27, 29 Kwi 2010 |
|
witaj,
zaniedbywałam Cię... ale mam nadzieje, że rozumiesz - postaram się coś niecoś nadrobić i rąbnąć porządny komentarz, ale od razu lojalnie uprzedzam - będzie w kawałkach... edytuję ten post - w niedługi czasie, a zacznę od momentu, w którym skończyłam i wcale nie napiszę, że cudownie piszesz
Ostateczne
oczywiście oceniałam - a jakże... zdaje się, że nawet twoją miniaturę wyżej... jest kilka rzeczy, które mi się w niej spodobały:
- na pewno całość; dopracowanie i poprzekładanie tego wszystkiego... z jednej strony sugerujące co stać się mogło, a jednak ujawniające całkowitą prawdę dopiero na końcu... stworzyło to specyficzną atmosferę i szczerze powiedziawszy - bardzo mi się to spodobało...
- Jacob - który w końcu (chyba po raz pierwszy w jakiejkolwiek miniaturze czytanej przez mnie) odważył się na konfrontację... ciągle mnie denerwowało w Zmierzchu to, że nie 'pogadali sobie' jak facet z facetem... ten balet wokół siebie był irytujący...
- nie jestem wielkim estetą, ale nic nie poradzę, że słowo jucha tak mi się krzywi
ogólnie - zacznę jak w Idolu - jestem na TAK :)
Uśmiech przymarzł nam do twarzy
miniatury bywają różne... ja je dzielę po swojemu - niezależnie od tematyki... pogubiłabym sie, gdybym nie robiła tego po swojemu... także w moim mniemaniu miniatury dzielimy na te, które musisz przeczytać jeszcze raz, by zapamiętać; te, których nie chcesz już nigdy więcej czytać, i te, które chcesz czytać bardzo często, choć nie musisz... może to trochę pokrętne, ale mam nadzieje, że rozumiesz, co chciałam przez to powiedzieć...
Uśmiech... bardzo długo pozostał w mojej pamięci - zresztą czas przeszły nie jest wskazany... to miniatura, która mnie urzekła spokojem, który z niej płynął - czuło się i wieczność i bezsilność, która z niej po trochę wypływa...
bardzo zgrabnie operujesz uczuciami... nie są to suche słowa, które zaraz po wypowiedzeniu tracą sens, ale wręcz przeciwnie - pozostają na długo, bo budowane są od początku i nawarstwione uderzają w czytelnika - a jak my się mamy bronić? - pytam...
pokazałaś nam, że wampiry też mają ludzkie problemy związane ze stagnacją... chyba stali się bardziej namacalni przez to...
świetna miniatura :)
Z-suszastej-zakurzonej-dawno-nie-otwieranej-szuflady-wzięte
AKA Coś tam
część druga: Och, Charlie!
no - to było coś... poplątanie z pomieszaniem, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że tak miało być ;P
niektóre teksty były naprawdę świetne i nie mogłam się jednak opanować - przytoczę cuś:
Cytat: |
Ja już sobie pogadam z Carlislem Cullenem! Gdzie ja wsadziłem moją strzelbę...?! |
połączenie Carlisle'a z Charliem i strzelbą nie może nie rozbawić - jak dla mnie piątka :)
Pierwszy
jak ja sobie przypomnę jaki miałam problem z tym waszym pojedynkiem, to mam ciarki na plecach - nie cierpię tego, że tak świetnie piszecie... naprawdę... jest trudno potem to jakoś po ludzku ocenić...
zaczęło się smutno... nieśmiały chłopiec, samotna dziewczynka, która nikogo nie zna... ale potem, gdy zniknął nie mogłam się nie uśmiechnąć na to:
Cytat: |
– Zgubiłeś Charliego! – zawołała ze złością do męża. – Tak go pilnujesz! Bardziej interesują cię twoje gazety niż… |
- chyba wszystkie kobiety tak reagują
bardzo spodobało mi się, że zmetaforyzowałaś nam lekko rozwój uczucia za pomocą krzewu róży - bardzo dobry zabieg, z mojej strony pokłon :)
Cytat: |
A potem mały Charles podbiegł do dziewczynki, ukradł jej buziaka i zwiał – tak jak na prawdziwego mężczyznę przystało. |
- tutaj też nie mogłam się nie uśmiechnąć... może lekko wspominając... z lekkim rozrzewnieniem... rozmarzeniem...
no piękna miniatura - też pełna emocji, które odkrywa się zdanie po zdaniu - powoli, bo takie jest właśnie życie - nie pokazuje wszystkiego od razu...
dziękuję za świetne dodatkowe śniadanie :)
pozdrawia
kirke |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez kirke dnia Pią 8:23, 07 Maj 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
Invisse
Zły wampir
Dołączył: 19 Lip 2009
Posty: 355 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 43 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Czw 18:12, 29 Kwi 2010 |
|
Puk, puk.
Dzień dobry, ja tu nowa
Przeczytałam dwie ostatnie miniaturki.
O Och, Charlie po przeczytaniu mogłam powiedzieć tylko tyle, że wiem na pewno, że mi się podobało Po przeczytaniu kilku linijek zaczęłam się dziwić, że didaskaliów nie dodajesz i dopiero po chwili się skapnęłam, że to mistrzowski dialog Alice przedstawiłaś trochę inaczej, niż w kanonie, jako że nie zareagowała jakimiś sprytnymi wykrętami, ale taka podoba mi się o wiele bardziej ^^ Nieźle Charlie ją zagiął... A już końcówka była mistrzostwem, Charlie + strzelba, tak, tak, ja bym chciała tę akcję zobaczyć ^^
Ale wpadły mi w oko też pewne usterki, nie wiem, czy mogę wypisać, czy nie, ale to zrobię
Cytat: |
Ten wasz Emmet to strasznie silny jest, nie? |
Emmett
Cytat: |
Haha, Bella to ma czasem wyobraźnię... |
Głowy nie dam, ale z tego, co wiem na dzień dzisiejszy - po polsku to się pisze "Cha cha", ale wszyscy i tak to "c" opuszczają, bo po angielsku tak się pisze
Pierwszy. No nie wiem, tu mam mieszane odczucia. Charakter Charliego jest świetnie zbudowany, wybitnie kanoniczny i wpasowany do tej historii Rozczulił mnie zwrot: "Mimo wrodzonej nieśmiałości znalazł w sobie mnóstwo odwagi i któregoś dnia podszedł do Harrisonówny ze swoimi kredkami." - to takie... stylowe Choć osobiście nie jestem przekonana do używania polskich odmian nazwisk jak -owa i -ówna w amerykańskich nazwiskach i amerykańskich opowiadaniach Zazgrzytało mi parę zdań i pod koniec coś z logiką, albo muszę kupić mocniejsze okulary, bo coś przeoczyłam... Charlie stoi naprzeciw Sue, daje jej różyczkę, po czym do niej podbiega, by dać jej całusa... coś mi się nie skleiło No i pod sam koniec:
Cytat: |
Helen nie wiedziała, dlaczego dzieci tak po prostu urwały kontakt |
Może to jest spowodowane tym, gdzie mieszkasz, ale generalnie powiedziałabym, że one ten kontakt zerwały, nie urwały
A jeszcze na koniec chcę dodać, że podoba mi się przeplatanie motywu róży z historią Charliego, by wreszcie zakończyć opowiadanie wspólnym finałem Plusem jest też ukazanie myśli mamy Charliego, która przez to nie wydaje się być tak płaska, jak jego tata, który po poszukiwaniach nie powiedział ani słowa usprawiedliwienia czy ulgi.
Ale całe opowiadanie przyjemne niezwykle |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Suhak
Zasłużony
Dołączył: 23 Lut 2009
Posty: 951 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 136 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: lubelskie
|
Wysłany:
Pon 21:54, 03 Maj 2010 |
|
Dedykowane mojej przeciwniczce, BajaBelli.
W śniegach wielkich
Od września 1941 roku Leningrad był ostrzeliwany przez ciężką artylerię niemiecką i bombardowany przez niemieckie lotnictwo. W okrążeniu znalazło się 250 tysięcy żołnierzy Armii Czerwonej, którzy otrzymali od Stalina rozkaz obrony miasta za wszelką cenę. Podstawowym problemem obrońców stał się brak żywności. Stopniowo obniżano racje żywnościowe, które w listopadzie i grudniu 1941 roku osiągnęły poziom 125 g chleba dziennie. Panujący głód w nieznacznym stopniu łagodziły dostawy żywności tzw. drogą życia – przez zamarznięte jezioro Ładoga. W grudniu 1941 roku przestały pracować zakłady przemysłowe, a od stycznia 1942 roku rozpoczęto przez jezioro Ładoga ewakuację ludności cywilnej Walki w okolicach Leningradu trwały jeszcze do stycznia 1944 roku. Historycy szacują, iż w czasie obrony Leningradu zmarło z głodu około 650 tysięcy mieszkańców, a ponad 20 tysięcy zginęło w rezultacie ostrzału artyleryjskiego i bombardowań.
Styczeń 1942, przedmieścia Leningradu
Zima tego roku potwornie daje się we znaki mieszkańcom Leningradu, mimo że nie jest bardziej surowa niż zwykle, jeżeli wręcz nie cieplejsza. Biały puch przykrywa dachy zaniedbanych, zrujnowanych domów, maskując ślady zbrodni. Śnieg ukrywa wszystko: porozrzucane cegły, drobne ciałka zamarzniętych i umarłych z głodu dzieci, rozszarpane zwłoki zwierząt otoczone przez wygłodniałe ptaki.
Borys liczy, że będzie jeszcze zimniej, żeby tych szwabskich skurwysynów powymarzało jeszcze z połowa, niech pozdychają, nikt nie będzie tęsknił, może poza paroma tłustymi Helgami z wąsikiem pod nosem w tej ich pieprzonej Germanii, niech i one wyzdychają, będzie mniej tego skurwysyństwa na świecie. Zasada jest prosta: naładować-pocelować-strzelić, naładować-pocelować-strzelić, i tak w kółko, i w kółko, do ostatniego tchu, taki jest rozkaz, będziemy bronić naszego miasta za wszelką cenę, towarzyszu Stalin. Rozmażemy ich pieprznięte mózgi o ziemię przykrytą śniegiem, wyrwiemy bebechy na zewnątrz, nie ma litości, nie spoczniemy. Póki ostatnie szwabskie serce nie przestanie bić, póty on, Borys Iwanow, nie przestanie faszerować wszystkich Hansów i Gottliebów ołowiem. Choćby na polu walki miał zdechnąć z głodu, nie przestanie pakować w nich naboje.
Tego ranka Niemcy wyjątkowo mocno dają im w kość. Poprzedniego dnia stracili Wasilija, Wasilija Sokołowa, tego skurwysyna z harmonijką, który ni w cholerę nie pozwalał zasnąć nawet wtedy, gdy była taka okazja. Mimo to Sokołow był dosyć lubiany, zawsze potrafił rozładować atmosferę i porzucać rasistowskimi żartami, kiedy mieli chwilę, by nacieszyć się kromką chleba lub poobserwować spadające z nieba bomby. Ale tym razem jest inaczej, wątpił, czy w ogóle dzisiaj coś zje, zewsząd szwaby i ich szwabskie gęby, trzeba być czujnym, a nie myśleć o jedzeniu czy spadających gwiazdach. Borys pamięta, jak raz przez zamyślenie jeden z nich zastrzelił swojego, wbijając mu nabój wprost w sam środek czoła, facet padł trupem na miejscu, a jego mózg wylądował na śniegu za nim. Dopiero po chwili zauważyli, że miał rosyjski mundur, straszna chwila, ale przynajmniej tamten już nie musi męczyć się w tym piekle, w którym jest reszta. Nie ma czasu na to, by się zasmucić, bo jakiś niemiecki sukinsyn wyskakuje zza krzaka i zaczyna do nich strzelać, trafiając Iwana Rybakowa w bark, chyba mu go wystrzelił ze stawu, gość drze się, jakby go ze skóry obdzierano. Ale nie ma kiedy pomóc, trzeba zestrzelić tę hienę, szczerzącą paskudne zębiska w ich stronę, no i dostał, jak mu się należało, w pierś, a potem poprawkę z karabinu Żukowa, tak na wszelki wypadek. Tak jest dzień w dzień, ale tym razem jeszcze gorzej, jeszcze więcej flaków latających w tę i we w tę, jeszcze więcej śniegu topionego we krwi, jeszcze więcej mózgów rozmazanych na murach zbombardowanych budynków.
Ludzie myślą, że wojna to pakty, ataki, decyzje ważnych osobistości oraz komunikaty w radiu, ale tak sądzą tylko ograniczone, głupie, małostkowe skurwysyny, tak naprawdę wojna jest tutaj, na polu bitwy, co tam jakieś rozkazy, i tak nic nie pójdzie według planu, zawsze zginie o jeden za dużo, bomba spadnie nie tam gdzie trzeba, granat wybuchnie o sekundę za wcześnie. Taka właśnie jest wojna, pełna nieprzyjemnych niespodzianek, zasadzek, przepełniona gorzkim śmiechem ślepej sprawiedliwości, która rechocze jak głupia, pokazując walczących palcami. TO jest właśnie wojna, nie chodzi tu o sprawność fizyczną, ale psychiczną, wygrywa ten, kto dłużej wytrzyma fruwające wnętrzności i presję, nie liczbę kul wbitą w pierś. Ale i tak żołnierze są tylko szarymi jednostkami, to cyferki, to szara masa podawana w tysiącach, wysyłana na śmierć, po to właśnie są, by zginąć w imię innej idei, po to wypruwają sobie flaki, by za pięćdziesiąt lat wspominali o nich w podręcznikach, choćby w jednym zdaniu, że walczyli i zwyciężyli, chociaż tyle. Borys tego właśnie pragnie: by jego dziecko, spoczywające bezpiecznie lub też nie w brzuchu mamusi gdzieś na drugim końcu miasta, mogło być dumne, że jego ojciec zginął w obronie Ważniejszego. O to właśnie chodzi. Ich celem nie jest przeżyć, ich celem jest zwyciężyć za wszelką cenę.
Więc wymieniają się ołowiem, oni kontra szwaby. Tym razem nie mają chwili na oddech, na zmrużenie zmęczonych oczu, na zaczerpnięcie łyka wody, tylko walczyć, walczyć, walczyć, naładować-pocelować-strzelić, naładować-pocelować-strzelić, mieć oczy dookoła głowy. Paru powoli wymięka, potykają się o własne nogi, przystają, łapiąc się za bok, by za chwilę dostać w łeb i upaść niemalże bezszelestnie na krwisty śnieg, bo szwaby nie śpią, tak im się przynajmniej wydaje. Posyłają im serie z karabinów i otrzymują parę kul armatnich w zamian, uczciwa wymiana, prawda?, tylko że oni nie walczą za miasto, a o miasto, chcecie więcej, skurwysyny, to dostaniecie, dostaniecie tyle ołowiu, ile wam się żywnie podoba, no chodź tutaj, chodź, nie bój się, zarżnę cię szybko i prawie bezboleśnie.
Chowa się w jakimś rowie i szuka obcego munduru, co jakiś czas miga mu niemiecki hełm, więc celuje i strzela, schyla się, by naładować broń, by znów powtórzyć czynności. Nie jest sadystą, nie morduje ich dla przyjemności. Pamięta, jaki był jeszcze parę miesięcy temu: wrażliwy na ludzką krzywdę, spokojny, ułożony. Potem zaciągnęli go do wojska i wszystko, czego nauczyła go matka, musi odłożyć na bok. Na czas walki zakłada maskę i gruby, grubszy od żołnierskiego munduru pancerz. Przez niego nie docierają żadne ludzkie odruchy, nie słyszy błagań o litość, nie czuje niczego poza tym, co słuszne: determinację i odwagę, tylko to jest mu potrzebne. Wie, że w momencie, w którym zdejmie maskę i pancerz, jego własne wyrzuty sumienia zabiją go boleśniej niż zrobiliby to przeciwnicy, jednakże teraz walczy o wolność dla swojego dziecka i ukochanej żony i nic nie powstrzyma go przed agresją na tych po drugiej stronie barykady. Boi się tego, co zastanie w domu, jeżeli dane mu będzie wrócić. Kogo zobaczy w lustrze? Wykrzywionego pogardą i nienawiścią wraka człowieka czy jeszcze tego młodzieńca, którego zostawił przy Nataszy? A kogo ona zobaczy? Borysa, kochanego Borysa, czy jakiegoś nieznanego jej zboczeńca, od którego zapragnie uciec? Kto będzie wychowywał syna, które JA? Kiedy tak się zastanawia, dochodzi do wniosku, że najlepiej będzie, jeżeli nie wróci w ogóle, jeżeli padnie gdzieś tutaj, na polu bitwy. Natasza sobie poradzi, czuł to w zmęczonych kościach. Będzie płakać, ale w końcu się otrząśnie i zacznie cieszyć się życiem w wolnym mieście.
„Odwrót! Odwrót!”, krzyczą, słyszy to bardzo wyraźnie, wyraźnie jak nic innego. Rozgląda się wokoło. Wszyscy z jego batalionu podnoszą się z miejsc i uważnie cofają. On także ucieka, tak jak reszta, chociaż wolałby pozostać w rowie, przyjemne miejsce i całkiem bezpieczne. Młody, może osiemnastoletni chłopak biegnie metr na prawo od niego. Patrzą sobie przez chwilę w oczy, przypadkiem, tak jak łapie się przypadkowo wzrok nieznajomego na ulicy, po czym coś szarpie ciałem chłopca, zostaje w tyle i leży na śniegu martwy. Borys pochyla się nieco, by uniknąć kul, licząc na szczęście, które mu towarzyszy od samego początku. I faktycznie, udaje mu się uciec na bezpieczną odległość i schować w jakichś gąszczach, ale gdzie są wszyscy? Pobiegli dalej lub zostali w tyle, tak mu się wydaje. Zerka na magazynek. Prawie pusty. Wymienia go w kilka sekund i składa karabin z powrotem. Bierze kilka głębokich, rozkosznych oddechów. Odpoczywa, mrużąc oczy. Jest mu dobrze, ciepło i czuje się bezpiecznie. Przynajmniej na tyle, na ile można w ciemnym, nieznanym lesie w samym środku wojny.
Szpera za pazuchą i wyczuwa pod palcami plastikowy pojemnik na wodę. Niezbyt wytrzymały, ale to nie ma znaczenia. Odkręca zakrętkę i pociąga kojący, lodowaty łyk. Słyszy stłumione, niemieckie wrzaski, serie z karabinów, huki armat, tupot tysięcy stóp. Podłoże drży od zbliżających się czołgów. Ale w tej chwili to nie ma znaczenia. On jest bezpieczny i ma chwilę, by odetchnąć. Kiedy ostatnio się wyspał? Dawno temu, och, jak dawno. Jak cicho…! Jak spokojnie…! I rozkosznie… Woda ścieka po klatce piersiowej, bezwładna ręka upuszcza czarną zakrętkę. Pojemnik zsuwa się z piersi i upada na śnieg. Ciało odmawia posłuszeństwa. Zasypia.
Czyjeś szepty wyciągają go z krainy snów. Szepty przypominające syk wężów lub szelest liści. I piski. Popiskiwanie łasiczek, może drobnych ptaszków… Nie, te piski układają się w słowa w dobrze znanym mu języku…
Och, jaki jest głodny! Jak bardzo marzy mu się chociaż ta jedna kromka chleba. Przypomniał sobie niesamowity, rozkoszy zapach świeżego pieczywa z piekarni. Aromat roznosił się po całej ulicy, wypełniał każdy kąt i szparę w murze, docierał do wszystkich nosów wokoło i pieścił zmysły. To piekarnia przy jego domu, nazywa się „Ciepła bułeczka”. Czy ona przypadkiem nie została zbombardowana? Nie, przecież widzi ją jasno i wyraźnie, czuje wszystkie zapachy wysnuwające się przez uchylone okna, piekarnia stoi cała i nienaruszona. Robi parę kroków i otwiera drzwi. Znowu słyszy szepty, a członki mu nieprzyjemnie ciążą. Ale mimo to wchodzi do środka i widzi Nataszę siedzącą przy pierwszym stoliku i czekającą na niego z bułeczką z rodzynkami. Uśmiechają się do siebie. Podchodzi do niej i mocno tuli, jest cała przesiąknięta słodką wonią pieczywa. Jej włosy, skóra, usta, to wszystko jest mięciutkie jak świeży chlebek. Całuje ją w policzek. Znów te piski, coraz głośniejsze i bardziej natarczywe. Dotyka jej brzuszka i czuje malucha malutkimi stópkami wystukującego tylko sobie znany rytm w wewnętrznej części dłoni Borysa. Natasza jest taka piękna, jeszcze piękniejsza, niż ją zapamiętał. Chce jej powiedzieć, że ją kocha i że tęskni, ale ona już to wie. „Niedługo się zobaczymy”, odpowiada kobieta. Szepty i piski. Głośniej i głośniej. „Skąd wiesz?”, pyta Borys. „Wiem. Po prostu to wiem”. „A co, jeżeli się mylisz?”, podpytuje. „Jaką masz pewność, że wrócę do domu, Nataszo”? Łasiczki i szelest liści. Obraz Nataszy rozmazuje się. „Nie wrócisz”, odpowiada, wciąż się uśmiechając. „Już niedługo się zobaczymy”, dodaje z radością. „Już niedługo”. I wtedy mężczyzna zaczyna rozumieć, że ona nie żyje, została zbombardowana jak i „Ciepła bułeczka”. Chce mu się płakać, ale ona jest ciągle radosna. „Nie martw się. Przecież się spotkamy!”, woła, ukazując rządek równych ząbków. Ale piski i szepty są zbyt głośne, a Natasza zbyt niewyraźna, zapachy też znikają, to wszystko przecieka mu pomiędzy palcami niczym piasek. Nie zdążył jej odpowiedzieć. Członki ma z ołowiu, ssanie w żołądku staje się bardzo, bardzo dokuczliwe. Jest mu zimno, czuje zamarznięty lód na klatce piersiowej. Płuca ma ociężałe, kłujący mróz przeszywa jego nogi. Łyka łapczywie powietrze i otwiera gwałtownie oczy. Ciemno.
Oślepł? Nie, to tylko noc. Noc na zadupiu. Bojowy duch znów wstępuje w jego ciało, chce się zerwać i pourywać łby szwabom, ale ciało znów odmawia mu posłuszeństwa. Uświadamia sobie, że pokrywa go śnieg i szron. Jeszcze parę minut i zamarzłby na śmierć… Powoli podnosi ręce, otrzepuje się. Czuje niesamowity ból. Jest mu zimno, łzy zamarzły na zlodowaciałych policzkach. Sięga po karabin i zamiera. Woda zamoczyła broń i proch, wszystko mokre, nie, już nie mokre, a zamarznięte. Jego ubranie, amunicja, uzbrojenie, wszystko w lodzie.
I znowu te szepty, niezrozumiałe dla niego. Przypominają nie tyle język obcy, co rozmowę jakichś nieludzkich istot. To zbyt szybkie, przyprawia go o ciarki… Znów rozpacz łapie go za gardło. Nie chce tu być, wolałby, by za chwilę pojawili się Niemcy i go rozstrzelali, to lepsze niż umrzeć w ten sposób. Ale jest sam, sam na cały ten las… Czy aby na pewno? Przecież coś słyszy, słyszy te szepty, które co jakiś czas ustają, no i słyszy piski, teraz już wie, że to nie łasiczki, a ludzie, a właściwie dzieci. Biedne, przerażone dziecięce głosiki. Niepokoi go to, czuje woń niebezpieczeństwa unoszącą się w powietrzu. Próbuje się poruszyć, ale powoli traci chęci. A może po prostu się położyć i zasnąć? Ale czy byłby w stanie zasnąć tak potwornie głodnym i drżącym z zimna? Chyba nie. Pocieszające jest to, że prędzej czy później zaśnie na pewno. Tylko że już się nie obudzi, dzięki Bogu…
Przestaje szamotać się z własnym osłabionym ciałem i zamyka oczy. „Boże, rób ze mną, co chcesz. Ja się poddaje”, myśli. Układa się najwygodniej, jak to możliwe i szykuje do snu, być może równie rozkosznego jak ten poprzedni. „Nataszo…” Ale te przedziwne dźwięki nie dają mu się skupić na jej kojących rysach. Zaczyna się denerwować. Nie interesuje go kwilenie dzieci, i tak im nie pomoże. Chce zasnąć i zobaczyć się z żoną. Chce się z nią kochać, pieścić i całować.
Mimowolnie słyszy dziwne dźwięki. Maluchy, jeśli nie płakały, to mówiły po rosyjsku między sobą, ale był w stanie wyłapywać tylko pojedyncze wyrazy. Dwa ciche, niespokojne głosiki. Ciekawe, jak będzie brzmiał głos jego maluszka. Uśmiecha się do siebie. Ale dźwięki nie ustają, a syczenie czasami zmienia się w normalne słowa, tylko że w innym języku. O ile się nie myli, to był chyba angielski. Raz normalny, innym razem nieco szybszy, czasami przyciszony i całkowicie niezrozumiały. Mężczyzna i kobieta. Piękne, melodyjne głosy. Przyjemne dla ucha.
Kłócą się coraz bardziej zażarcie. Wyłapuje tylko jedno: Tania, jej imię. Tak zwraca się do niej ten mężczyzna. Wypowiada to imię dziwnie, „Tan-ia”, zdecydowanie nietutejszy. Ona odpowiada po angielsku, wrzeszczy coraz głośniej. W pewnej chwil dzieci zaczynają piszczeć, a ona zwraca się do nich po rosyjsku. „Już dobrze”, mówi. Dziwny akcent, nieco słowacki, trochę angielski. Potem znów podnosi głos do krzyku i próbuje coś wyperswadować swojemu rozmówcy… On odpiera atak. Może to małżeństwo, a to ich dzieci. Kłócą się, maluchy się boją i denerwują. Może on ją zdradza? Tak, to chyba on zawinił, bo teraz się śmieje, a ten śmiech jest przepełniony pogardą i złośliwością.
Trwa to dłuższy czas, kiedy się tak sprzeczali, a Borys jest coraz bardziej głodny, wycieńczony i zmęczony całą sytuacją. Prawie usypia, ale chwilę potem przez las niesie się echem mrożący krew w żyłach pisk jednego z dzieci. Podnosi głowę i nasłuchuje, bo kłótnie nastały, tylko one kwilą gdzieś z oddali. Słyszy szelest liści i nic więcej. Zmusza się do podniesienia sylwetki parę centymetrów do góry, opierając na łokciach. Czuje paskudne mrowienie w wielu członkach, ale nie dba o to. Nasłuchuje, ale nic nie dobiega jego uszu. Rozgląda się wokoło i wtedy, w świetle księżyca, zauważa te dwie postacie… Nie, to są tylko smugi, plątanina barw i kolorów, co chwilę udaje mu się wyłapać ich sylwetki, kiedy przystają, przerywając walkę. Tak, biją się; dwie smukłe, blade postaci. Kobieta i mężczyzna („A to dżentelmen”, myśli Borys, „pierdolony damski bokser”), w kwiecie wieku. Nie widzi zbyt wielu szczegółów, a ręce powoli odmawiają posłuszeństwa i opada z powrotem na zimny śnieg, dysząc ciężko z wysiłku. Czuje, że jest wycieńczony i jego organizm nie wytrzyma zbyt długo. Bierze parę głębokich oddechów, a po chwili para znów wraca do kłótni.
Borys ma już dość. Przez moment nawet był ciekawy, o co spierają się ci ludzie, ale ciekawość przeminęła, a on wciąż jest wykończony. W wojsku mówili mu, żeby walczyć do końca, ale w tej chwili wszystkie te nauki oraz wychowanie matki poszło w cholerę. Na co mu to, na co mu hart ducha i żałosna nadzieja, skoro i tak nie ma najmniejszych szans na przeżycie. Przecież sama Natasza tak powiedziała…
Natasza. Natasza nie byłaby zadowolona, że tak po prostu się poddał. Ale jeżeli jego sen to prawda… Jeżeli ona też nie żyje… Czy to ma znaczenie?
Nagle zapada cisza. Przyjemna, błoga cisza. Dzieci przestają kwilić, para już się nie szturcha ani sprzecza. „Może to już”, myśli Borys. Mimowolnie i on zaczyna nasłuchiwać. Może już sobie poszli? Może zbliża się jakieś niebezpieczeństwo? Otwiera oczy i mało nie wrzaśnie z zaskoczenia. Stoi nad nim ta kobieta, która przed chwilą zażarcie kłóciła się z drugim mężczyzną. Jest zniewalająco piękna: ma długie, piękne blond włosy wpadające prawie w kolor pomarańczowy, nienaganne rysy twarzy. W oczach maluje się dziwna konsternacja – ale zaraz, te oczy… Jakie są piękne, w kolorze czystego złota, Boże, co za oczy. Wpatruje się w Tanię przez długi czas, a ona patrzy na niego w zamyśleniu. Nagle mężczyzna krzyczy coś po angielsku. Ona kładzie palec na wargach, nakazując Borysowi milczeć i nie hałasować. Rosjanin potakuje, nie spuszczając wzroku z idealnej buzi. Kobieta odwraca się i odkrzykuje po angielsku. Mówi: „Nobody”, znaczy: „Nikt”. Potem dodaje coś jeszcze, on odwrzaskuje, ona się wzburza i odchodzi. Iwanow znów podnosi się powoli na łokciach i widzi niezwykłą piękność oddalającą się i awanturującą na nowo. Mężczyzna zbliżył się do niej i stał zaledwie kilkanaście metrów od żołnierza. Patrzy jej w oczy zimnym, krwistym spoj… Boże, on ma ciemnoczerwone tęczówki! Borys jest tego pewny jak niczego innego. Mimo odległości doskonale widzi krwisty odcień w oczodołach bladej postaci.
To wszystko jest coraz dziwniejsze. Kłótnia w środku nocy, płaczące dzieci, nieziemska piękność i krwisty kolor oczu. Iwanow zaczyna czuć się nieswojo, ledwo bijące serce przyspiesza. Para znów zaczyna się kłócić, i tak w kółko, i w kółko… I nagle dzieje się TO.
Wrzask. Mrożący krew w żyłach, wbijający miliony igiełek w bębenki w uszach, rozdzierający serce. Krzyk dziecka. Borys podnosi się jak na komendę, staje o własnych nogach, opiera się o jedno z drzew (nie ma pojęcia, skąd wziął na to siły) i podnosi wzrok. Przez moment nic nie widzi, jednak po chwili dociera do niego, co się dzieje. W momencie, w którym malec przestał drzeć się w niebogłosy, dostrzega dlaczego. Ten mężczyzna… Nie, Borys nie może w to uwierzyć… Ten mężczyzna właśnie wgryza się w gardełko biednego chłopca. Po policzkach, szyi i klatce piersiowej sika krew malucha, który wisi bezwładnie w jego ramionach. Mała dziewczynka zawodzi, skulona pod jakimś drzewem. Tania, ta piękna kobieta, próbuje odciągnąć mordercę od wiotkiego ciałka, ale bezowocnie, ten zboczeniec wpadł w jakiś amok i teraz nic go nie powstrzyma. Ze zwierzęcym spojrzeniem wpija się w biedną szyjkę maleństwa niczym wampir z opowieści, nogi Borysa miękną i upada na kolana, wsłuchując się w paniczne wrzaski Tanii. Rosjanin nie wie, co się dzieje, dlaczego przyszło mu to widzieć ani czy powinien coś zrobić. Jest za to pewien, że Natasza nie byłaby dumna z obojętności na taką tragedię. Iwanow sięga za pas i wyczuwa ostry sztylet pod palcami. Wyciąga go powoli, czując wstępujące w niego siły. Nie ma już zimna, głodu i wycieńczenia, jest tylko jego własny amok, może nie tak chory jak tamtego mężczyzny, który w bestialski sposób zamordował niewinną duszyczkę, ale wciąż niebezpieczny. Przygląda się, jak blask księżyca odbija się w srebrnej klindze, a gorący oddech pozostawia lekką mgiełkę na ostrzu. Podnosi się pewnie i spogląda przed siebie („zabij skurwysyna, oderżnij łeb, wypruj flaki”). Powolnym krokiem przebija się przez mlecznobiały śnieg. Tania go dostrzega i w jej oczach widnieje jeszcze większe przerażenie – „Nie!”, krzyczy po rosyjsku, ale Borys o to nie dba, zbliża się coraz bardziej do miejsca mordu – jest już parę centymetrów, ciałko chłopca upada na ziemię, a czerwonooki mężczyzna dyszy ciężko jak po długim maratonie, jakby nie kontaktując z rzeczywistością – Iwanow ignoruje wrzask Tanii, płacz dziewczynki i w ułamku sekundy rzuca się z nożem na mordercę…
Błyszczące ostrze zamiast wbić się w mlecznobiałe gardło osuwa się po nim i wypada z ręki. Czerwone tęczówki świdrują go nienawistnym, zwierzęcym wręcz spojrzeniem i już wie, że Natasza miała rację.
Już niedługo.
Ptaku mój, ktoś dla ciebie zrobił
ciepły domek,
żebyś nie marzł pod krzakiem,
w śniegach wielkich,
gdzie nie miałeś
dobrych snów. Bronisława Wajs, Zima biała nastała, 1953. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Prawdziwa
Dobry wampir
Dołączył: 21 Sie 2009
Posty: 573 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 63 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: ze sklepu ;p
|
Wysłany:
Wto 8:42, 04 Maj 2010 |
|
Tak, to ten tekst, który wybrałam.
Jej, Suhak, gratuluję Ci odwagi. Nie wiem, czy wstawiałabym tekst, który może budzić kontrowersje. Ale zdecydowanie Ci się to opłaciło. On jest niesamowity. I nie chodzi tu o jakiś zachwyt wulgaryzmami ( bo tego na forum mało i jest to jakaś atrakcja), tylko o to w jaki sposób przedstawiłaś żołnierza.
Jego psychika była totalnie spartaczona przez wojne. To jak myślał, to jak postrzegał świat było kompletnie ukształtowane właśnie przez wojnę.
Gdyby nie jego wspomnienia dotyczące jego ukochanej, mogłabym pomyśleć, że został pozbawiony człowieczeństwa. Naprawdę gratuluję Ci, stworzyłaś bardzo interesującą postać.
I Twój styl pisania. Rozpływam się. Będę szczera, tak naprawdę nie wiem, czy wszystkie Twoje tekst są utrzymywane w takim stylu, bo mało czytałam. Dopiero tą miniaturą zwróciłaś na siebie moją uwagę. Ale w jaki sposób.
Mogłabym tak słodzić i słodzić, tyle, ze nie wniesie to tutaj nic dobrego.
Wiedz po prostu, że mnie tym tekstem zauroczyłaś i teraz, co jakiś czas, będę Cię gnębić swoją obecnością w tym temacie.
Pozdrawiam, Prawdziwa. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|
|
|