|
Autor |
Wiadomość |
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Śro 23:01, 13 Sty 2010 |
|
Spis treści.
1. List do J.
2. Rozczarowanie
3. Obsesja
4. Obraz
5. Sankt Petersburg
6. Namiot
7. Bohema
To moja pierwsza miniaturka, napisana pod wpływem impulsu. Proszę zatem o pewną przychylność. BB.
Jake,
wybacz, proszę. Sama nie wiem, co mogę Ci napisać, żebyś mnie zrozumiał. Zrozumiał mój ból, rozpacz, niepewność… zrozumiał moje szczęście. Mój wybór.
Kocham Cię. Tęsknię. Myślę o każdej chwili spędzonej z Tobą. W marzeniach wtulam się w Twoje ramiona i zasypiam w nich spokojna, bezpieczna. Ukojona.
Patrzę na księżyc, las, ocean. Wszystko przypomina mi Ciebie. Twój zapach, Twój głos, Twoje oczy. Kojące ciepło Twojego ciała, delikatny dotyk silnych dłoni, gorące usta, tak żarliwie wpajające się we mnie. Prawie namacalnie czuję Twoje pożądanie, pogrążam się w nim. Tonę. Zachłystuję się Twoim żarem, namiętnością, bezgranicznym oddaniem. Spalam się w pragnieniu Twojego ciała. Wiedz o tym, że tego dnia tuż przed walką należałam wyłącznie do Ciebie.
Jake, dziękuję. Dziękuję za to, że przynosiłeś mi radość każdego dnia. Dodawałeś sił by żyć, by istnieć, choć mój świat zniknął. Nie było już nic. Pustka. Narastająca, przerażająca, oblepiająca mnie zimnymi, długimi szponami. Otchłań tchnąca zgnilizną i rozpadem, ogarniająca mnie coraz bardziej, mocniej, łapczywiej. Czułam się jak ćma usilnie pragnąca światła, a błąkająca się jedynie w czarnej, obślizgłej mgle. Ból po jakimś czasie stał się tępym narzędziem pukającym od czasu do czasu w mój mózg. Ale pustka powiększała się, była niczym czarna dziura w kosmosie. Zasysała mnie.
Wówczas pojawiłeś się Ty. Promień. Cień nadziei. Pozwoliłeś mi otworzyć oczy. Ujrzeć świat ponownie. Tchnąłeś we mnie światło. Ofiarowałeś mi siebie, darując mi życie. Przebudzenie. Zachłysnęłam się Tobą. Dzięki Tobie ból ustąpił, rozpacz zgasła, a pustka wypełniła się słońcem.
Jake, dałeś mi wiarę, którą straciłam. Wiarę w siebie. Dzięki Tobie pokonałam swój krzyk, swój strach, swoją niemoc. Bezradność. Byłeś moim Słońcem. Ogrzałam się przy Tobie nabierając sił i woli walki by żyć. Ofiarowałeś mi coś bezcennego. Siebie. Tylko po to, bym mogła zapomnieć i pokochać raz jeszcze.
Jake, tylko ja nie zapomniałam… Przepraszam. Wybacz, nie potrafię. Nie umiem, nie chcę. On jest dla mnie wszystkim. To Jemu jestem przeznaczona. Proszę, zrozum, nie mogę wybrać inaczej. On jest moim Bogiem, moim światem, moim istnieniem.
Ciebie Jake, tylko kocham…
Bella. |
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Sob 17:28, 31 Mar 2012, w całości zmieniany 15 razy
|
|
|
|
|
|
Twillen
Człowiek
Dołączył: 04 Gru 2009
Posty: 81 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 3 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: California Dream=)
|
Wysłany:
Czw 17:31, 14 Sty 2010 |
|
Nie ładnie jest zaczynać zdanie od "nie", więc nie zacznę =)
Wcale nie chciałam napisać, że mi się nie podobało. Chciałam zapytać, czy czasem nie miałaś zamiaru przyprawić czytelników o cukrzycę? Bo tego cukru - lukru czarno-różowego jest tu zdecydowanie za dużo.
Oczywiście, to co napisałaś jest piękne i wzruszające, ale nie dla mnie. Za dużo tu utartych zwrotów. Do mnie nie trafiło.
Podobało mi się jedynie ostatnie zdanie: "Ciebie Jake, tylko kocham...". Genialne. Trafiłaś w samo sedno. Warto było pzreczytać całą miniaturkę, jeśli na końcu czekają takie słowa. Gratuluję.
Peace (and chocolate) for everyone! |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
losamiiya
Dobry wampir
Dołączył: 27 Lis 2009
Posty: 1767 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 212 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Mexico City.
|
Wysłany:
Czw 22:57, 14 Sty 2010 |
|
BB, tak, tego 'cukru' dałaś nieco za dużo, to trochę zaburza cały przekaz, który niewątpliwie jest ładny i wzruszający.
Bella pisząca list do Jacoba, z wyjaśnieniami swojej miłości, ale też i odrzucenia. Dwie rzeczy zawarte w jednym.
Napisane uczuciowo i głęboko, ostatnie zdanie kwituje wszystko w coś pełnego uroku i wdzięku.
Weny
Pozdrawiam, los. :) |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Śro 12:15, 10 Lut 2010 |
|
Dziękuję Swallow za pojedynek. Gdyby nie ona i jej rękawiczka, ten tekst nigdy by nie powstał.
Rozczarowanie
Mroźne powietrze odurzało. Było niczym wolność, której tak pragnął. Jasne, klarowne a przy tym nieuchwytne. Nierealne. Najczystsze w swojej prostocie, a zarazem ulotne. Chciał, by stało się jego częścią. By mógł nim głęboko odetchnąć, napełnić obolałe płuca, pozwolić dotrzeć do wszystkich tkanek. Uwolnić się wreszcie od bólu zniewolenia, pogardy do samego siebie. Pragnął, by dało mu siłę do walki o własne jestestwo.
Jednak stalowe jarzmo miało magiczną moc. Niczym gorące żelazo zaciskało pętlę na jego szyi, przypominało o sercu uwięzionym w kajdanach wpojenia.
Biegł przed siebie bez celu. Chciał poczuć fizyczne zmęczenie, ból w stawach, karku i silnych łapach. Kolejny raz szukał zapomnienia w wycieńczeniu. Wyczerpany długą wędrówką szybko zapadał w krótki, niespokojny sen. Ostatnio jedynie letarg przynosił mu pewne ukojenie. Tylko w takich chwilach nie czuł się spętany. Pulsujący ból w jego mózgu nie znikał już od dawna. Bezlitośnie przypominał o słodkiej istocie, która kilka lat temu zawładnęła jego duszą. Była niczym centrum wszechświata, wokół którego musiał krążyć, by żyć. Niestety, ta oczywista symetria kosmosu, którą wówczas dostrzegł, od pewnego czasu rozpadała się w nicość. Pozostały po niej jedynie zgliszcza. Wypalona do cna skorupa, jaką się stał i pustka. Wszechogarniająca, miażdżąca zmysły, niszcząca wszelkie uczucia. To, co ocalało, przybrało postać krótkiej smyczy, na której był uwięziony.
Oczywiście nie raz zastanawiał się dlaczego akurat jemu wpojenie tak ciążyło, że po latach odczuwał je tylko jako uczuciową niewolę. Gdzieś po drodze zniknęły radość, umiłowanie, troska i ciepło jakim kiedyś obdarzył tą dziewczynkę. Bezmiar miłości, który spłynął na niego w chwili jej urodzin, wyczerpał się zbyt szybko. Magia zadrwiła z niego okrutnie, skazując go na wieczną niewolę, na bycie z kimś, kto z dnia na dzień stawał mu się coraz bardziej obojętny.
Znienawidził za to samego siebie. Nie potrafił jej kochać, ale obrzydzenie, jakie czuł na samą myśl o tym, że krzywdzi tą niewinną istotę stawało się nie do zniesienia.
Zdawał sobie sprawę z tego, że wina tkwiła w nim samym. Być może był zbyt słaby by udźwignąć ciężar wpojenia. Tak jak kiedyś, dawno temu, nie chciał przyjąć odpowiedzialności za swoje dziedzictwo. Wówczas odrzucił rolę przywódcy stada. Był wygodnym egoistą, zapatrzonym tylko we własne pragnienia i potrzeby.
Czuł drzemiącą w sobie siłę wodza plemienia przekazywaną z pokolenia na pokolenie lecz była ona tylko integralną częścią jego osobowości.
Zastanawiał się nad tym nie raz i zawsze dochodził do tego samego wniosku - nigdy nie chciał być alfą. Może to była kwestia jego charakteru? Nade wszystko cenił sobie niezależność. Nie pragnął władzy, ale wolności. Przypuszczalnie dlatego, wpojenie okazało się dla niego takim ciężarem. Ograniczało go nie pozostawiając jakiegokolwiek wyboru. W końcu spowodowało, że czuł się coraz bardziej ubezwłasnowolniony.
O ileż prostsze byłoby jego życie, gdyby mógł tak po prostu kochać
***
Potężny, rudy wilk w jednostajnym, miarowym tempie przemierzał las. W mroźną styczniową noc przebiegł już ponad dwieście kilometrów, ale nie czuł zmęczenia. Mocne, silne łapy uderzały lekko o podłoże. Przedzierał się przez zaspy zmrożonego śniegu nie zwracając uwagi na jego niską temperaturę. Czarne nozdrza drgały wdychając świeże, lodowate powietrze. Brązowe, błyszczące ślepia czujnie obserwowały okolicę. Las wydawał się mu sprzymierzeńcem. Wiatr zaledwie poruszał wierzchołkami wysokich drzew. Wokół panowała idealna, bezkresna cisza. Zwierzęta pochowały się w swoich norach i gęstych zaroślach. Żadne z nich nie śmiało wchodzić w drogę takiemu drapieżnikowi. Basior przyspieszył kroku, wiedział, że jest już niedaleko. Chciał znaleźć się na Półwyspie Olimpic przed świtem.
Uniósł nieznacznie łeb. Dom był już tak blisko. Tylko czy to był jeszcze jego dom? Jego miejsce na ziemi? Warknął cicho. Nie powinien się rozczulać nad sobą. Nie po to wracał w rodzinne strony, aby odzyskać swoją tożsamość. Zatracił ją już dawno temu. Potrzebował jedynie wiedzy o swoim przeznaczeniu. Nie miał pojęcia czy uda mu się ją odnaleźć, ale jeśli gdzieś był klucz do tajemnicy wpojenia, to tylko w La Push.
Kiedy w końcu dotarł na skały przy plaży niebo na wschodzie przybrało już bladoniebieską barwę. Fale oceanu spokojnie, wręcz leniwie, uderzały o brzeg. Miały kolor granatu. Odbijały się miarowo od szarych głazów. Ledwo słyszalny szum wody powtarzał się niczym mantra.
Stał przez chwilę nieruchomo na skale. Wsłuchiwał się w jednostajny rytm otaczającej go natury. Przez moment dał się ponieść nostalgii. Wspomnienia były w tym miejscu silniejsze niż gdziekolwiek indziej. Jej ludzka twarz, zmarznięte usta, zaróżowione policzki. Serce bijące w przyspieszonym tempie. Bello…
Przejmujący skowyt przeszył okolicę. Był niczym żałosna pieśń rozdzierająca stare, dawno zasklepione rany. Zamilkł. Pochylił nisko łeb przymykając błyszczące ślepia. Nawet nie poczuł jak po zmierzwionej sierści spłynęły dwie łzy. Olbrzymi basior opadł bezwładnie na łapy. Płakał. Nie miał już siły by walczyć z wszechogarniającą go pustką. Myślał, że jego serce zmieniło się w kamień. Teraz uświadomił sobie, że sam je zamroził dawno temu. Wtedy, kiedy ona stała się twardym jak skała posągiem. To wówczas zepchnął wszelkie uczucia do niej w najgłębsze pokłady swojej podświadomości. Tkwiły tam aż do tej chwili. Wróciły z całą swoją mocą tuż przed świtem.
Zapadł w letarg. Rytmiczne uderzenia fal bezwiednie wprowadziły go w hipnotyczny trans. Kiedy się ocknął poczuł dziwny spokój. Krajobraz wokół nie zmienił się, ale pomimo to, wydał mu się inny, nierealny. Świat zatrzymał się w chwili jego przebudzenia.
Rozejrzał się wokoło. Unosił się jakieś trzy metry nad ziemią. Zdumiony popatrzył w dół i zobaczył ciało ogromnego, rdzawego wilka leżące nieruchomo na skale.
Umarłem???
Nagle wyczuł jeszcze czyjąś obecność. Tuż obok siebie, blisko. Znajomy, przyjazny głos zabrzmiał w jego umyśle.
- Witaj, Jacob’ie.
Przez chwilę pomyślał, że postradał zmysły. Powinien był już przywyknąć do tego, że magia była obecna w jego życiu. Głosy w głowie uznawał zawsze za objaw paranoi. Tylko, że on znał ten GŁOS.
- Taha Aki.
I wówczas go dostrzegł. Duch wielkiego wodza zmaterializował się tuż przed nim. Biła od niego ogromna siła i moc, a jednocześnie Jacob wyczuwał w tej nierealnej postaci niezwykły spokój i mądrość. Świadomość tego, czego właśnie doświadczał była nieporównywalna z jakimkolwiek innym doznaniem, jakie spotkało go w życiu. Poczuł, że może wymieniać myśli z Taha Aki. Nie był już tylko zwykłym zmiennokształtnym. Był wojownikiem-duchem.
Wiedział, że duch wodza przybył, aby mu pomóc odnaleźć siebie samego.
- Wpojenie jest miłością samą w sobie. W najczystszej, bezinteresownej, szlachetnej, doskonałej postaci. Daje niezłomną wiarę, że to jedyny, słuszny wybór. Przeznaczenie. – Słowa Taha Aki powoli docierały do jego umysłu. – Twoim przeznaczeniem była Bella, zanim stała się zimną istotą. Twoja miłość do niej jest silniejsza niż jakakolwiek magia. Potężniejsza niż wpojenie.
***
Wracał na Alaskę powoli. Szedł ze spuszczonym nisko łbem i podkulonym ogonem. Łapy wlokły się jedna za drugą. Potężny, waleczny basior jakim był, przypominał teraz bardziej zbitego psa. Po spotkaniu z wodzem zyskał pewność, ale stracił ostatnie resztki nadziei, jakie jeszcze do niedawna tliły się w jego zdruzgotanym sercu. Wiedział jednak, że musi wrócić. Niewidzialna smycz tylko na chwilę została lekko poluzowana. Wpojenie tak łatwo nie odpuszczało. Świdrujący ból w skroniach był niczym, w porównaniu z poczuciem zaciskającej się coraz mocniej na jego szyi żelaznej kolczatki.
Był nieustraszonym wilkiem – wojownikiem, potomkiem wielkiego Taha Aki a odnosił wrażenie, że coraz częściej przypomina psa łańcuchowego wampirów. Odarty z godności.
Zaskamlał cicho. Opadł ciężko na śnieg. Po raz kolejny pragnął śmierci. Nicość byłaby lepsza od tej przerażającej rozpaczy. Promień zachodzącego słońca na chwilę odbił się w jego pustych ślepiach. Był niczym nikła iskierka nadziei. Na miłość nie miał już szans, ale musiał spróbować walczyć o swoją wolność.
Zerwał się gwałtownie strzepując śnieg z długiej sierści. Uniósł wysoko łeb, zmrużył błyszczące ślepia i zawył. Przejmujący, zatrważający dźwięk niósł się daleko. Okoliczne zwierzęta zamarły w bezruchu, nasłuchując. Wiedziały, co taki skowyt oznaczał. Zew.
Ruszył pośpiesznym kłusem na północ w stronę nowego domu Cullenów.
***
Bella, zaniepokojona długą nieobecnością Jacoba, wyjrzała przez okno. Zapadał zmierzch. Śnieg wirował w powietrzu, iskrząc się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Usiadła na kanapie przed kominkiem i zapatrzyła się w ogień. Martwiła się, widząc smutek w oczach Renesmee, kiedy Jake tak długo nie wracał. Od dawna gnębiło ją jakieś przeczucie, że ci dwoje nie są szczęśliwi. Dostrzegała pustkę w oczach przyjaciela i ból w spojrzeniu córki. Pytała Edwarda, ale on też nic nie wiedział. Black ostatnio bardziej niż kiedyś pilnował się przy nim, aby nie wyjawić zbyt osobistych myśli.
Jacob zatrzymał się nagle. Mocne łapy zaryły głęboko w śniegu. Stał na niewielkim wzgórzu. Poniżej w dolinie znajdował się okazały dom rozświetlony teraz ferią świateł. Przez oszkloną część parteru dostrzegł Bellę. Zmrużył ślepia. Przez chwilę miał wrażenie, że kiedyś już oglądał podobną scenę. Deja vu.
Leżała zwinięta w kłębek, z rękami wokół kolan, zasłonięta częściowo przez oparcie kanapy. Przez dłuższą chwilę nie docierało do mnie nic innego prócz tego, że nadal była tą Bellą, którą kochałem. Nadal miała miękką, ciepłą skórę o brzoskwiniowym odcieniu i oczy barwy czekolady. Jej serce ciągle biło – dziwnie nierytmicznie, ale biło. Pomyślałem, że to chyba tylko piękny sen, z którego przyjdzie mi się zaraz obudzić. A potem zobaczyłem ją tak naprawdę.
Warknął. Potrząsnął ogromnym łbem, odganiając od siebie zdradliwe złudzenie. To nie była jego Bella. Postać na którą patrzył miała skórę w kolorze alabastru. Zimną i twardą jak lód. To ciepłe światło ognia rozpalonego w kominku przez chwilę nadało jej obliczu ludzką barwę. Jej tęczówki były ciemne. Wiedział jednak, iż przypominają bardziej błyszczący czernią onyks, a nie mleczną czekoladę. Serce tkwiło nieruchomo. Było martwe.
Dziewczyna, którą kochał nie istniała. Piękna wampirzyca, którą się stała, była dla niego tylko pustym opakowaniem. Nic nie znaczącą powłoką. Jego miłość umarła.
Ostatni raz uniósł wysoko łeb. Spojrzał na bladą tarczę wschodzącego księżyca i zawył. Pragnął aby wiedzieli, że wrócił tylko po to, by się pożegnać. Podjął najważniejszą decyzję w swoim życiu. Teraz pozostała mu już tylko finałowa walka. Najbardziej niebezpieczna ze wszystkich. Walka o własną duszę.
Przeobraził się w człowieka. Krótką chwilę stał nagi rozprostowując swoje ludzkie ciało. Przymknął oczy i zanurzył się w bolesnych wspomnieniach. Wiedział, że Edward odczyta jego myśli.
Szybkimi ruchami założył spodnie, które nosił zwinięte i przywiązane rzemykiem do łapy. Z wysoko podniesioną głową zaczął powoli schodzić w dół zbocza.
***
Edward wyszedł mu naprzeciw. Nie chciał, aby jego córka i żona były świadkami tego, co mogło się za chwilę wydarzyć. Po tym, co wyczytał w myślach Jake’a nie był pewien, czy zdoła się wystarczająco opanować. Zdawał sobie sprawę również z faktu, że Black jest zdeterminowany. Nie odpuści. Dwaj mężczyźni stanęli teraz na wprost siebie. Wieczni rywale. Wrogowie, a zarazem przyjaciele.
- Jake, proszę, nie rób tego. Unieszczęśliwisz ją. – Głos Edwarda był cichy, spokojny. Indianin wyczuł w nim także nutę rozpaczy. – Jestem w stanie zrozumieć, że twoja miłość do Belli była silniejsza od magii wpojenia. Ale tamtej Belli już nie ma. A Renesmee cię potrzebuje, jesteś dla niej wszystkim, Jake.
- Wiem. Uwierz mi, Bóg mi świadkiem, nie chcę jej skrzywdzić. Ale zostając z nią unieszczęśliwię ją jeszcze bardziej. Będzie wiedziała, że jej nie kocham, nie pragnę, jestem z nią tylko dlatego, że nie zwróciła mi wolności, nie pozwoliła odejść.
- Jake, wiem, że ci na niej zależy. Może z czasem miłość wróci…
- Nie rozumiesz, prawda? Zawsze mówiłeś, że to, co czujesz do Belli, jest czymś więcej niż zwykła miłość. To, co ja mam powiedzieć? Moje uczucie do niej było tak potężne, że magia wpojenia stała się dla mnie jedynie klątwą. - Black przerwał, widząc ból pomieszany z wściekłością na twarzy Edwarda.
Wampir przymknął oczy, musiał się uspokoić. Znał już wszystkie myśli swojego rozmówcy. Wiedział, że nie potrafi go przekonać. Najgorsze w tym wszystkim było to, że Jacob miał rację. Poczuł wszechogarniający smutek. Żal był tak ogromny, że zadrżał i bezwiednie opadł na kolana.
- Powinienem był wtedy nie wracać – wyszeptał. – Dać jej szansę na normalne życie. Głupi, słaby egoista. Oto, kim jestem. Teraz przyjdzie mi za to zapłacić. Ale czemu przez mój błąd ma cierpieć też moje dziecko? Jake, wybacz, to ja skrzywdziłem najbardziej nas wszystkich.
Podszedł do wampira. Opanował swój wstręt do mdłego zapachu Edwarda i powoli pomógł mu wstać. Spojrzał w rozświetlone okno domu. Za szybą dostrzegł drobną, śliczną twarz i wpatrzone w niego z oddaniem smutne oczy. Tęczówki dziewczyny lśniły ciepłym odcieniem czekoladowego brązu. Usłyszał przyspieszone bicie jej małego serca. Odwrócił się do Edwarda.
- Powiedz jej, że nigdy o niej nie zapomnę i błagam ją o wybaczenie.
Wampir tkwił przez chwilę nieruchomo. Wyglądał jak marmurowy posąg, wykłuty dłutem Michała Anioła. Podniósł wzrok w stronę swojej córki. Przez moment ich spojrzenia spotkały się. Renesmee wiedziała.
- Wybacza ci i pozwala odejść. – W głosie Edwarda zabrzmiała ulga.
Poczuł, że niewidzialne, stalowe więzy wpojenia pękają jeden za drugim. Ból, tak silnie pulsujący w jego skroniach rozpłynął się po całym ciele, docierając ze zdwojoną siłą do serca. Przez chwilę ściskał tak mocno, że zaparło mu dech w piersiach. Trawiący jego wnętrzności ogień po raz ostatni rozbłysnął z przerażającą siłą i zniknął. Był wolny.
Odwrócił się i nieśpiesznie ruszył przed siebie.
- Żegnaj, Jake. – Usłyszał głos Belli gdzieś w oddali. Nie obejrzał się. |
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Śro 12:18, 10 Lut 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
|
|
losamiiya
Dobry wampir
Dołączył: 27 Lis 2009
Posty: 1767 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 212 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Mexico City.
|
Wysłany:
Śro 17:40, 10 Lut 2010 |
|
Słowem wstępu, serdecznie gratuluję wygranej w pojedynku! :))
Twoją miniaturkę przeczytałam ponownie i długo tworzyłam w głowie ten komentarz...
Zacznę od tego, że już na wstępie tworzysz bardzo magiczną atmosferę, swojego rodzaju jest to magiczny płomień, który tworzy się na początku i płybie przez cały tekst, paląc go żarem magiczności... - tak, jeśli w ogóle coś takiego jest :P
Używasz bardzo ładnych określeń, ubierasz uczucia w słowa tak dopasowane i piękne, że tworzą razem coś naprawdę fajnego.
Nie będę tu cytować wszystkiego, by się odnosić, bo gdy taki komentarz początkowo stworzyłam, był on jednym wielkim bełkotem z samymi cytatami. Zdecydowałam się więc na taką formę. Wszystko po kolei.
Historia jest zaskakująca, przedstawia takiego Jacoba, jakiego chciałabym mieć w książcę - choć poniekąd taki jest, u Ciebie jednak różni się tym, że jest bardziej dosłowny (a miałam się nie powtarzać....)
Wczułam się w tego Twojego Jacoba, w jego żal, rozdarcie, tęsknotę.
Ruszyło mnie to, że chciałby kochać, tak po prostu...
Następnie - pojawia się postać wodza. I tu naprawdę mnie zaskoczyłaś. Nie spotkałam się jeszcze z tekstem, gdzie wódz brał by udział.
Taha Aki, wskazujący drogę bohaterowi, pomagający mu duchowo, dający siłę.
Dla mnie to takie bajkowe. I nie chodzi tu o to, że skoro bajkowe to coś złego. Wręcz przeciwnie. Poczułam się jakbym słuchała jakiś prawdziwych, starych legend. Wyszło super!
No i koniec, gdzie Jacob wybiera swoją własną ścieżkę, mimo, iż wie, że sprawi komuś tym ból...
- Tu podobała mi się postawa Edwarda muszę przyznać. Myślę, że pokazał, iż zależy mu również na Jacobie - choć jego błaganie było spowodowane cierpieniem córki, w moim drugim dnie, zależy mu również na Jacobie.
Koniec końców, Jacob odchodzi wolny, lecz z poczuciem winy.
Być może mój komentarz jest takim gadaniem bez sensu, ale już jestem trochę zmęczona, co może być moim usprawiedliwieniem...
Miniatura bardzo mi się podoba, Twój styl również. Widać, że wlałaś w ten tekst całe swoje serce. Klimat jest fantastyczny, co najważniejsze - utrzymany przez cały tekst.
Ja kupuję to w całości.
Gratuluję jeszcze raz i wygranej i tekstu. Mam nadzieję, że coś jeszcze Twojego niedługo będę miała przyjemność przeczytać.
Serdecznie pozdrawiam :)
los. |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Pią 21:18, 19 Lut 2010 |
|
Tekst z Turnieju Połamanych Piór.
Dziękuję wszystkim za oceny.
Jeszcze bez bety.
Obsesja
Szedł ostrożnie ciemną ulicą Seattle. Starał się omijać światła ulicznych latarni. Przemykał się w mroku, niczym przyczajone zwierzę przygotowujące się do ataku. Namierzał. Doskonały wzrok i węch pomagały mu obiektywnie oceniać sytuację. Szansę na udane polowanie i szybką ucieczkę. Po zmroku duże miasta obfitowały w potencjalne ofiary. Szczególnie w piątkowe lub sobotnie wieczory, kiedy ludzie szukali nocnych rozrywek. Rozbawieni, wyluzowani, często odurzeni alkoholem czy narkotykami, tracili codzienną rozwagę i ostrożność. Stanowili wówczas łatwą zdobycz.
Skrzywił się nieznacznie. Nie lubił banalnych polowań. Zdecydowanie większą rozkosz odczuwał wówczas, kiedy musiał wykorzystać cały swój potencjał, aby dopaść ofiarę. Był tropicielem. Delektował się poszukiwaniem i osaczaniem. Fascynował go ludzki lęk przed nim samym. Strach miał specyficzny zapach, krew była słodka od nadmiaru adrenaliny.
Poczuł, że jad wypełnił mu usta. Instynktownie oblizał wargi.
Dostrzegł ją wychodzącą samotnie z dyskoteki. Szła chwiejnie, zataczając się. Była pijana. Mini spódniczka ledwo zakrywała jej pośladki, a obcisła, tandetna bluzka opinała się kusząco na obfitym biuście. Rozejrzał się wokół. Przed wejściem do klubu ochroniarz kłócił się z kilkoma małolatami, a na rogu ulicy jakiś bezdomny szperał w koszu na śmieci. Mógł rozpocząć pościg. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Bezszelestnie podążył za dziewczyną. Dostrzegł, że zniknęła za rogiem starej, dziewiętnastowiecznej kamienicy. Idealna sceneria.
Błyskawicznie przemierzył dzielącą ich odległość. Przyczaił się do skoku, lecz nagle zmienił zdanie. Nie zabije jej od razu.
Spodobała mu się. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat, ładną, delikatną twarz. Długie, potargane, jasne włosy opadały w nieładzie na szczupłe ramiona. Nozdrza wampira zadrżały. Wyczuł aromatyczny zapach jej krwi. Przywoływała go swoją słodyczą, obiecując spełnienie. Wiedział, że będzie jeszcze lepiej mu smakować, kiedy zabawi się najpierw ze swoją ofiarą.
Dziewczyna potknęła się, a on wykorzystał ten moment by jednym skokiem znaleźć się obok i uchronić ją przed upadkiem. Niepewnie podniosła głowę i spojrzała na swojego wybawcę.
W błękitnych oczach dostrzegł zaskoczenie. Była zbyt pijana by zareagować strachem na jego widok.
- Witaj, nieznajoma – zamruczał cicho. Jego zimny, słodki zapach owionął jej twarz. Delikatnie wsunął dłoń w długie włosy blondynki. Źrenice dziewczyny rozszerzyły się, feromony zawładnęły jej umysłem. Pożądała go. Czule musnął ustami jej odsłoniętą szyję. Upajał się zapachem krążącej w żyłach krwi. Specjalnie przeciągał moment własnego zaspokojenia całując ją coraz bardziej łapczywie. Sięgnął do jej nabrzmiałych piersi, a potem pieścił je namiętnie językiem. Był najwspanialszym kochankiem jakiego miała. I najgroźniejszym. Kiedy spazmatycznie jęknęła zbliżając się do spełnienia, gwałtownym ruchem zacisnął dłoń na jej gardle i zmusił do spojrzenia mu w twarz. Dostrzegł pojawiające się w jej oczach przerażenie. Lęk i ból był tym, co podniecało go najbardziej. Bezlitośnie zanurzył ostre zęby w tętnicy, rozszarpując ciepłą skórę na szyi. Krew była gęsta, gorąca. Cudownie gasiła jego pragnienie. Rozkoszował się jej delikatnym, metalicznym smakiem.
Serce dziewczyny biło coraz wolniej, by w końcu słabo uderzyć po raz ostatni. Oderwał się niechętnie od martwego ciała. Poczuł zniechęcenie. Zabawa skończona.
Dziwny, świdrujący dźwięk dotarł do jego mózgu zbyt późno. Kątem oka dostrzegł migające światła zbliżających się policyjnych radiowozów. Zaklął. Miał odciętą drogę ucieczki. Poradziłby sobie nawet z całym szwadronem gliniarzy, ale nie mógł dopuścić do tego, by się ujawnić.
Wampirzyca pojawiła się w ostatniej chwili. Wskoczyła pod koła jednego z samochodów. Zwinnie przeturlała się po jego masce i upadła ciężko na ziemię. Na moment ogłuszył go pisk gwałtownie hamujących opon i zderzających się aut. Dostrzegł swoją szansę ucieczki. Wiedział, że Victoria poradzi sobie sama. Zawsze wychodziła cało z opresji. Pobiegł na północ, starając się jak najszybciej opuścić miasto.
Dochodziła druga w nocy kiedy spotkali się we trójkę na ustronnym parkingu przy autostradzie z Seattle do Portland. Laurent był wyraźnie zniesmaczony postępowaniem wampira. Nie lubił, kiedy któreś z nich zwracało na siebie zbytnią uwagę ludzi.
- Przez ciebie musimy opuścić to gościnne miasto – warknął. – Ukryjemy się na jakiś czas w górach, na Półwyspie Olimpic.
Victoria spojrzała z obawą na Jamesa. Wiedziała, że nie przepadał za tym, kiedy ktoś mu dyktował warunki. Tropiciel roześmiał się jednak słysząc słowa towarzysza.
- Nie zgrywaj niewiniątka, stary. – Ostre zęby wampira błysnęły w półuśmiechu. – Sam miałbyś ochotę na taką przekąskę.
Ruszył w stronę lasu nie oglądając się za siebie. Wiedział, że i tak podążą zaraz za nim.
Wampirzyca zrezygnowana patrzyła jak zniknął wśród drzew. Czuła dziwne odrętwienie, jakby namiastkę bólu w nieruchomym od lat sercu. Zawsze tak było, kiedy James zabawił się z jakąś dziewczyną. Zdawała sobie sprawę z jego upodobań do młodych kobiet. Dla niej każdy człowiek był tylko pożywieniem, dla niego niektóre istoty ludzkie stawały się źródłem obsesyjnego pożądania. Zazwyczaj były to dziewczyny o jędrnych, kuszących ciałach. Niejednokrotnie zastanawiała się dlaczego go pociągały, kiedy mógł mieć ją. Na każde zawołanie. Była przecież piękniejsza od nich wszystkich. Pasowała do niego. Ich seks przypominał namiętną walkę dwóch drapieżników. Godnych siebie przeciwników oddających się zmysłowym igraszkom. Pomimo erotycznego spełnienia, jej wierności i oddania, James nadal ją zdradzał. Wiedziała dlaczego. Jednego nie była w stanie mu ofiarować – swojej krwi. A on pragnął tego najbardziej. Przy tych wszystkich młodych dziewczynach, tak ponętnie wabiących swoim zapachem, czuła się pusta, zepsuta swoim jadem. Ich krew przywoływała go, czarowała swoją słodyczą, nęciła złudną namiastką życia. Każda jego kochanka dawała mu to, czego ona nie mogła.
Pocieszała się tym, że zawsze do niej wracał. A ona przyjmowała go w swoje ramiona. Chroniła go, wyciągając z najgorszych opresji, tak jak i tej nocy. Była niczym wyrozumiała żona, przymykająca oko na przelotne przygody męża. Trwała przy nim bez względu na wszystko, wybaczając każde przewinienie.
Tylko czasem ten wyimaginowany, tępy ból w martwym sercu, nie pozwalał jej całkowicie zapomnieć o swoim istnieniu.
Minęli Port Angeles i skierowali się dalej w głąb lądu. Chcieli jeszcze za dnia dotrzeć do Gór Olimpic. Pogoda im sprzyjała, było pochmurne, mgliste popołudnie. Bezszelestnie przemierzali las, nie spiesząc się. James szedł znudzony. Nigdy nie przepadał za ciszą i spokojem natury. Zdecydowanie bardziej cenił sobie gwar i zgiełk współczesnych metropolii. W takiej głuszy, jak ta, ogarniał go marazm. Emocje, które wywołało w nim ostatnie polowanie, opadły i znowu poczuł się wypalony. Dostrzegł zachęcające gesty Victorii, ale wzbudziły w nim jedynie obrzydzenie. Owszem, czasami korzystał z jej chętnych wdzięków, lecz robił to jedynie dla zaspokojenia podstawowego popędu. Mierziły go jej czułe gesty i słowa, a naiwne prowokacje doprowadzały coraz częściej tylko do rozdrażnienia. Dostrzegał jej dar wychodzenia bez szwanku z każdych tarapatów, chętnie przecież z niego niejednokrotnie korzystał. Nie czuł jednak wdzięczności. Uważał, że to jej powinność. Skoro chciała być z nim, to musiała posiadać niezwykłe umiejętności. W przeciwnym razie już dawno by ją zostawił.
Jego pasją zawsze była krew. Dzięki niej egzystował. Krew młodych, podnieconych dziewcząt, które w swojej agonii błagały go o litość, o jeszcze jeden pocałunek. Krew, tak pełna związków chemicznych, płynąca słodyczą adrenaliny i dopaminy, roztaczająca wokół siebie nieuchwytny zapach feromonów. Tylko jej pragnął. Była jego obsesją, natchnieniem. Największą rozkosz natomiast sprawiał mu ból jaki zadawał swoim ofiarom. Cierpienie w ich oczach przyprawiało go o dreszcze, przez co pożądał ich coraz bardziej.
Victoria ze swoim zimnym, twardym jak skała ciałem, pozbawionym tej drogocennej dla niego cieczy, była tylko narzędziem, którego od czasu do czasu potrzebował. Domyślał się, że jej uczucia względem niego są diametralnie różne. Ludzie, w swojej głupocie, nazywali to miłością.
Zmierzchało już, kiedy usłyszeli pierwsze odgłosy nadchodzącej burzy. James przystanął na moment. Do jego czułych nozdrzy dotarł delikatny, ludzki zapach. Słodki, kwiatowy. Wyczuwał też mdłą woń, tak charakterystyczną dla wszystkich nieśmiertelnych.
- Grają w baseball jakieś pięć kilometrów stąd na południe – szepnął do stojącego obok Laurenta.
- Ilu ich jest?
- Pięciu, może sześciu. – James przymknął oczy. Jego nozdrza pulsowały. Znał ten zapach. Tam była ona. Jedyna ofiara, która wymknęła się z jego czułych ramion. Mała sierota ze szpitala dla obłąkanych. Uśmiechnął się. Ileż to już lat minęło? Sto? Miło będzie spotkać dawną znajomą.
- Czas na odwiedziny – zaśmiał się szyderczo i z narastającym podnieceniem ruszył na południowy zachód, namierzając bezbłędnie polanę, na której jego pobratymcy grali w baseball.
Victoria ledwie przysłuchiwała się rozmowie Laurenta z przywódcą tej licznej grupy wampirów. Wyczuwała w okolicy zapach ludzkiej krwi, który ją rozpraszał. Obserwowała kątem oka Jamesa. Niepokoiła się. Widziała, że niewiele wystarczy, bo go sprowokować. Poznała tą małą wampirzycę. Przypomniała sobie obsesję z jaką jej ukochany, dawno temu ją tropił. Zadrżała. Zapragnęła uciec z tej polany jak najdalej. Intuicja bezbłędnie podpowiadała jej nadchodzące kłopoty.
Błysk rozświetlił stalowe niebo. W oddali usłyszeli grzmot. Zerwał się wiatr. Przymknęła na moment oczy. Zapach człowieka dotarł ze zdwojoną siłą do jej nozdrzy. Jad palił jej gardło, wzmagając pragnienie. Stojący obok James przymierzył się do skoku. Złotookie wampiry również przyjęły postawy wyraźnie gotowe do ataku.
- Przynieśliście przekąskę? – Usłyszała sarkastyczne pytanie Laurenta. To ją nieco otrzeźwiło. Wyprostowała się. Dostrzegła wściekłość w oczach wysokiego wampira zasłaniającego swoim ciałem dziewczynę. Rozbawiło ją to. Zakochał się w człowieku? Odruchowo spojrzała na Jamesa.
Fala wściekłości przeszyła jej ciało. Przez chwilę wydawało się, że jej martwe serce ożyło. Potężny ból ścisnął je z miażdżącą siłą zazdrości. Wiedziała. Przyglądała się z nienawiścią twarzy przyszłej zdobyczy swojego partnera.
Dostrzegła narastające podniecenie w oczach Jamesa. Podjął już decyzję, że za wszelką cenę zdobędzie tę dziewczynę. Stanowiła dla niego nie lada wyzwanie, chroniona przez tych złotookich. Wiedziała, że to tylko zaostrzało jego apetyt i potęgowało pożądanie jej krwi. Zrezygnowana, pochyliła twarz. Łzy przyniosłyby ukojenie, ale ona nawet nie mogła zapłakać. Tym była – wybrakowaną namiastką kobiety.
Zdawała sobie sprawę z tego, że pomimo wszystko pomoże mu zdobyć tę dziewczynę. Byle tylko zasłużyć na choć jeden jego czuły gest, jedno spojrzenie, pocałunek. Gotowa poświęcić resztkę swojej godności, by przez chwilę poczuć się kochaną. Dumnie uniosła głowę i jeszcze raz spojrzała w twarz tej młodej istoty – rywalki.
On i tak jest mój.
Polowanie rozpoczęło się… |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Pią 21:21, 19 Lut 2010, w całości zmieniany 2 razy
|
|
|
|
losamiiya
Dobry wampir
Dołączył: 27 Lis 2009
Posty: 1767 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 212 razy Ostrzeżeń: 1/3
Skąd: Mexico City.
|
Wysłany:
Sob 15:23, 20 Lut 2010 |
|
Obsesja jest fantastycznym tekstem...
Był to pierwszy tekst, który oceniłam w turnieju i jedyny, który tak utkwił mi w pamięci.
Bardzo podoba mi się w nim to, że jest ciekawy i zaskakujący. Intryguje wręcz (tu: początek). Miniaturka jest bardzo rozbudowana, bogata w słowa, w opisy, w odpowiedni klimat i rytm.
Trzeba też dodać, że fantastycznie zostały w niej spełnione wszystkie warunki pojedynku (a nie było to proste).
Akcja jest żywa, odczuwa się napięcie. Postacie są barwne i zapadające w pamięć.
Uczucia, które się tu pojawiają są tak dosłowne, okrutne momentami, zaborcze, co przykuwa jeszcze większą uwagę.
Cała mini stworzona jest w lekkim stylu, acz stanowczym. Choć jest stonowana jak na rozwój akcji, to trzeba przyznać.
Próbowałam dopatrzeć się chociaż jednej rzeczy, która byłaby dla mnie w tym tekście zła, ale takowej nie ma, no cóż.
Pozostaje mi tylko pogratulować raz jeszcze i rzec, że podoba mi się bardzo i jest godna podziwu. W moim rankingu usytułowana na jednej z najlepszych.
Pozdrawiam serdecznie,
los |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Nie 19:14, 07 Mar 2010 |
|
Pojedynkowa mini. Dziękuję wszystkim za oceny i krytykę. Wasze słowa są dla mnie bardzo ważne.
Dedykuję: Dzwoneczkowi
Mojej wspaniałej przeciwniczce, to dzięki niej powstała ta miniaturka. Bez jej rękawiczki i wspaniałych warunków nigdy nie ujrzałaby światła dziennego
Obraz
Usnął na wzgórzu słodki blask księżyca,
Usiądźmy tutaj, niech dźwięki muzyki
Sączą się w uszy – noc i cisza miękka
Są w zgodzie z pełną słodyczy harmonią.
(W. Szekspir. Kupiec wenecki, s. 133)
Mężczyzna od kilku minut stał na wzgórzu i z zadumą spoglądał na roztaczającą się w dole panoramę Neapolu. Miasto, pomimo późnej pory, tętniło życiem. W świetle pochodni dostrzegał bogatych kupców, zazdrośnie chroniących swe obfite, opływające przepychem kramy. Strzegli je przed, wytaczającymi się z oberży w oparach słodkiego wina, drobnymi złodziejaszkami, wspartymi na krągłych ramionach tanich dziewek. Nieco dalej, w porcie, rybacy pospiesznie czyścili swe łodzie. Zmęczeni całodziennym połowem, marzyli tylko o ciepłej strawie i odpoczynku. W pobliżu kościoła San Paolo Maggiore dostrzegł trzech mnichów pogrążonych w modlitwie, zmierzających na wieczorną sumę.
Czuł zapach tych ludzi. Odór potu pijanych mężczyzn zlewał się w jedno ze słodką wonią ciepłych, kobiecych ciał. Krew. Aromatyczna, niespokojnie krążąca w żyłach, gorąca… Przyzywała go swą rozkoszną zmysłowością. Była niczym muzyka, w której zasłuchany, mógłby utonąć. Mamiła, obiecując zaspokojenie pragnienia, ugaszenie płonącego w jego gardle ognia.
Przymknął oczy.
Nie wódź nas na pokuszenie.
Silna wola wraz z niezwykłą, jak na wampira, samokontrolą pozwoliły mu opanować wszechogarniający głód krwi. Nie zabije człowieka. Wiele lat temu przysiągł sam sobie, że nie stanie się potworem. Zawsze chciał pomagać ludziom, chronić ich życie, a nie je odbierać. Tylko Bóg ma takie prawo.
Rozejrzał się ponownie wokół. Granatowe chmury przykryły migoczące na niebie gwiazdy, których blask jeszcze przed chwilą odbijał się w spokojnej tafli Morza Tyrreńskiego. W oddali masywna sylwetka groźnego Wezuwiusza, górująca nad Neapolem, odcinała się na tle nocnego nieba. W dolinie miasto powoli szykowało się do snu. Gasły uliczne pochodnie, a mgła nadciągająca znad zatoki rozmywała kontury domów.
Carlisle narzucił ciemną pelerynę. Bladą, piękną twarz ukrył w cieniu kaptura. Spokojnie zaczął schodzić ze wzgórza, kierując się ku pierwszym zabudowaniom uśpionego Neapolu.
Francesco Solimena pracował wytrwale przez ostatnie kilka miesięcy. Kończył swoje ostatnie dzieło – alegoryczny fresk w kościele San Paolo Maggiore, przedstawiający scenę rzezi rodziny Giustinani na Chios – dopieszczając go wiele godzin. Był niezadowolony ze swojej pracy. Brakowało w niej tego jedynego w swoim rodzaju tchnienia autentyczności, tak charakterystycznego przecież dla jego twórczości. Odrzucił w złości pędzle umaczane w złotej farbie. Poczuł niemoc. Był bezsilny wobec braku inspiracji. Pasja, z jaką do tej pory malował, zakpiła sobie z niego okrutnie, gasnąc niczym stłamszony w zaraniu ogień. Potrzebował natchnienia, muzy, która przywróciłaby jego dłoniom talent. Uklęknął przed ołtarzem i spojrzał na zbolałą twarz ukrzyżowanego Chrystusa.
- Panie – wyszeptał. – Spraw, bym dostąpił twej łaski i pokonał ten niebyt, marazm… Zwróć moim rękom dar, mojej wyobraźni płomień.
- Proście, a będzie wam dane. To słowa Boga, synu. – Francesco poderwał się z przerażeniem z kolan. Myślał, że jest sam w kaplicy. Przez moment zastanawiał się, czy aby ten aksamitny, rozbrzmiewający niczym najpiękniejsza muzyka głos, nie uroił się jedynie w jego głowie. Dostrzegł jednak okrytą ciemną szatą postać, stojącą w cieniu bocznej nawy.
- Kim jesteś? – zapytał. Głos mu zadrżał. Gardło miał ściśnięte paraliżującym lękiem.
Carlisle spokojnym krokiem podszedł do malarza. Zsunął kaptur, tak, by mężczyzna mógł zobaczyć jego twarz. Jego mądre, lśniące złotem oczy, w skupieniu wpatrywały się w Solimenę. Wampir nie chciał go przestraszyć. Pragnął jedynie porozmawiać z artystą. Przybył do Neapolu właśnie z jego powodu. Nocni mecenasi sztuki łaknęli jego talentu.
Francesco przyglądał się przybyszowi z narastającym podziwem. Po raz pierwszy w swym długim życiu widział tak klasycznie piękne rysy twarzy. Czerwień symetrycznie wykrojonych ust idealnie kontrastowała z alabastrową bielą skóry nieznajomego. Bursztynowo – złote oczy zdawały się płonąć magicznym, wewnętrznym blaskiem. Ładnie sklepione czoło, prosty nos i proporcjonalnie zarysowana broda tworzyły niezwykle harmonijną całość. Nie byłby wybitnym artystą, gdyby nie dostrzegł tej niepojętej, wręcz boskiej symetrii. Poczuł, że ogarnia go pasja tworzenia. Pragnął namalować tę twarz. Uwiecznić ją w tysiącach portretów.
- Wybacz panie, nie dosłyszałem twojego imienia. – Ośmielił się wypowiedzieć kolejne słowa.
- Mam na imię Carlisle. Przybywam z Volterry, gdzie zajmuję się mecenatem sztuki. – Głos wampira brzmiał niezwykle melodyjnie, kojąco. Wszelki lęk trawiący Solimenę prysnął, pozostał tylko zachwyt i nieodparta chęć przelania na płótno tych idealnych proporcji. Natchnienie wróciło z mocą silniejszą niż kiedykolwiek do tej pory doświadczał.
Carlisle podał malarzowi wytwornie owinięty pergamin. Francesco zerwał pieczęć i szybko przeczytał misternie wykaligrafowane słowa. Było to zaproszenie do Volterry, z propozycją sportretowania kilkudziesięciu dworzan. Suma, jaką podawał w liście niejaki Aro była dla Solimeny oszałamiająca, ale nie to liczyło się w tej chwili dla niego najbardziej.
- Czy będę miał zaszczyt spotkać tam pana?
- Oczywiście. Będę do pańskich usług – odparł Carlisle. Ukłonił się lekko i zamierzał już odejść, kiedy Francesco, nieco zakłopotany, zatrzymał go jeszcze na moment.
- Czy byłoby to nadużywaniem gościnności, jeśli przybyłbym ze swoją córką Sofią? – zapytał z obawą, przyglądając się reakcji przybysza. Wampir spojrzał na malarza. Targnęło nim dziwne przeczucie, kiedy ten wspomniał o córce. Odrzucił jednak niepokojące myśli i z uśmiechem rozwiał wszelkie wątpliwości Solimeny.
- Pan i pańska rodzina będziecie szczególnymi gośćmi w naszych skromnych progach.
Narzucił kaptur, skrywając w jego cieniu żar w pociemniałych oczach. Jad napłynął mu do ust i palił gardło bezlitosnym pragnieniem. Zdecydowanie za długo przebywał tak blisko człowieka. Uświadomił sobie, iż będzie musiał jeszcze dużo pracy włożyć w opanowanie swojego instynktu drapieżnika.
Najnowszy obraz malarza był prawie ukończony. Wyróżniał się najżywszą, jaskrawą kolorystyką, precyzyjnym wykończeniem detali, idealną symetrią postaci i mającą znamiona geniuszu, niezwykłą grą światłocieni. Dworzanie o twarzach cherubinów, chaotycznie krzątający się w kolumnadach bądź wyglądający z marmurowych krużganków stanowili zaledwie tło. Na pierwszym planie, na najwyższej galerii, niczym w chmurach, stała czwórka mężczyzn, wpatrzona w kłębiący się w dole kolorowy tłum. Wyglądali jak Bogowie, idealnie piękni, obdarzeni niezwykłym, magnetycznym światłem. Aniołowie życia i śmierci.
- Genialne! – Aro był zachwycony dziełem Solimeny. – Przypatrz się, mój drogi przyjacielu, oto staliśmy się nieśmiertelni! Uwiecznieni na tym płótnie, będziemy symbolem epoki dla następnych pokoleń.
Carlisle, który zdecydowanie nie pochwalał kpiącego entuzjazmu Aro, odwrócił z niechęcią wzrok od najnowszego dzieła Francesco. Groteska. Tylko to słowo przychodziło mu ostatnio na myśl, kiedy przyglądał się zachowaniu wampira. Coraz wyraźniej dostrzegał przepaść między jego wizją nieśmiertelności, a przekonaniami wyznawanymi przez Volturi. Nie chciał stać się kimś takim jak oni. Byli niczym łaknące ludzkiej krwi, znudzone istnieniem, puste kukły. Od wieków tkwili na piedestale, żonglując ludzkim życiem, które dla nich nie miało żadnej wartości.
- Wyglądam na tym portrecie znacznie lepiej niż Ludwik XIV. – Aro, niewzruszony obojętnością Carlisle’a, perorował nadal wpatrując się w obraz. – Cudownie… Przyszedł mi na myśl pewien fantastyczny pomysł. Kiedy nasz genialny malarz dokończy swoje dzieło, wyprawimy bal na jego cześć. Istną orgię przepychu, wykwintności i dobrego smaku.
Kajusz, słysząc słowa brata, uśmiechnął się złowieszczo, obnażając rząd niebezpiecznych zębów.
Bal rozpoczął się o zachodzie słońca. Do pałacu Volturich przybyli sami znamienici goście z całej Toskanii. Damy w obszernych, ociekających złotem i mieniących się blaskiem drogocennych kamieni krynolinach, podkreślających ich wąską kibić i obfite piersi. Mężczyźni w ufryzowanych perukach, zdobnych surdutach i jedwabnych kryzach. Wszyscy podekscytowani niecodziennym zaproszeniem, pragnęli zobaczyć ostatnie dzieło wybitnego malarza. Wierzyli, że oto dostąpili wyjątkowego zaszczytu, mogąc uczestniczyć w tak elitarnym spotkaniu.
Gość honorowy, Francesco Solimena przybył na bal jako jeden z ostatnich, nieco onieśmielony wystawnością i hojnością Volturi. Towarzyszyła mu młoda, piętnastoletnia dziewczyna. Na tle innych pań jej delikatna, nieśmiało rozkwitająca uroda, była niczym nieoszlifowany diament. Jaśniała wewnętrznym, tajemniczym blaskiem.
- Moja córka, Sofia. – Solimena z dumą przedstawił towarzyszącą mu śliczną niewiastę, Carlisle’owi. Wampir z wytworną elegancją ujął drobną dłoń dziewczyny i zbliżył ją do swoich warg. Pachniała tak zachęcająco. Jej krew, niczym słodki nektar, upajała go samą swoją wonią. Wyczuł jednak coś więcej. Delikatny powiew śmierci. Odsunął się nieznacznie i z uwagą przyjrzał Sofii. Na jej bladej, przeźroczystej twarzy nie było śladu zdrowego rumieńca. Smutne, przepełnione bólem oczy, jarzyły się niezdrowym blaskiem. Była chora. Podstępny wróg bezlitośnie wyniszczał jej młody organizm, nie dając żadnych szans na przeżycie.
- Gdybym tylko potrafił pani pomóc – wyszeptał, spoglądając ze współczuciem w oczy dziewczyny. Uśmiechnęła się do niego blado i z czułością zerknęła na ojca.
- Już pan to zrobił, przywracając wiarę i natchnienie mojemu papie.
- Mój drogi przyjacielu widzę, że ukrywasz przede mną to cudowne stworzenie. – Aro z lekką naganą spojrzał na Carlisle’a. Dostrzegł, że wampir zaniepokoił się jego nagłym przybyciem. Uśmiechając się zwycięsko, ujął jego dłoń i przymknął na moment oczy.
- Oh, szkoda by było takiego ślicznego klejnotu. Wiesz, że jestem koneserem niezwykłych rzeczy – oświadczył triumfalnie, poznawszy myśli Carlisle’a. Zwrócił swój hipnotyzujący wzrok na dziewczynę, podając jej swoje ramię. – Pozwól ze mną, pani. Sprawię, że ból już nigdy nie będzie trapił twojej ślicznej główki.
O świcie, kiedy pałac opustoszał i ostatni goście odjechali w swych karetach, Carlisle podjął decyzję. Wiedział, że Aro przemieni Sofię. Jego kaprys będzie kosztował życie Francesco, który przecież nie mógł poznać prawdy. Nie godził się na takie postępowanie. Pragnął leczyć ludzi, chronić ich przed przedwczesną śmiercią, lecz nie za cenę klątwy, na jaką sam został skazany. Tej nocy odkrył w sobie pewien dar. Jego wyostrzone, wampirze zmysły potrafiły dostrzec i wyczuć chorobę. To było jego przeznaczenie. Polecił służbie spakować swoje rzeczy i odesłać do Rzymu. Tam, na uniwersytecie medycznym, czekała na niego przyszłość.
- Żegnaj, Aro. – Pożegnał się krótko. Czuł, że narasta w nim obrzydzenie, kiedy spoglądał w zamglone oczy Volturii.
- Do zobaczenia, mój drogi przyjacielu. Jeszcze nie raz nasze drogi się spotkają. – Słowa wampira zabrzmiały złowieszczo. – Proszę, przyjmij ode mnie prezent na pożegnanie. Obraz Francesco jest twój. Będzie wyjątkową pamiątką.
Aro, a wraz z nim Kajusz, Marek i cała świta, powoli opuszczali salę balową. Carlisle pozostał sam. Pierwsze promienie wschodzącego słońca wdarły się do środka, oświetlając wiszące w centralnym miejscu, ostatnie dzieło Solimeny. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Nie 19:23, 07 Mar 2010, w całości zmieniany 3 razy
|
|
|
|
offca
Zły wampir
Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 54 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo
|
Wysłany:
Nie 20:00, 07 Mar 2010 |
|
Protestuje przeciwko brakowi komentarzy w tym dziale! Jest stanowczo niedoceniany. Ja osobiście wolę miniaturki niż 20storozdziałowe tasiemce.
To teraz konkretniej.
Ależ mi się to mini podoba! I nie wiem jaki jest dokładnie tego powód. Albo wiem. Temat. No BB, trafiłaś w mój gust jak strzelec wyborowy - w sam środek tarczy. Wszystko tu kurcze jest, wszystko co owieczka lubi najbardziej. Bo i malarstwo i Volturi i Neapol i dawna epoka... ja to nawet lubię jak jest jakaś wewnętrzna walka, którą tu prezentuje Carlisle. No i szczególiki, które bardzo mi przypadły do gustu :) Jakoś mnie ujęło, nie wiem czemu, jak Carlisle narzucił ten kaptur, ten gest miał w sobie coś magicznego, aż zobaczyłam jak ta jego twarz zanurza się nagle w cieniu i tylko mi błysnęły jego wampirze oczy. No bo co ja będę o reszcie? Naprawdę mi się spodobało. Już w ogóle sam pomysł żeby stworzyć mini o tym szczególnym obrazie... żałuję, że sama na niego nie wpadłam
Well done, BB! |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Dzwoneczek
Moderator
Dołączył: 02 Lip 2009
Posty: 2363 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 231 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
|
Wysłany:
Nie 20:34, 07 Mar 2010 |
|
Jejku! BB, dziękuję za tę dedykację! Wzruszyłam się.
Obraz to piękny tekst. Przedziwnym trafem ten pojedynek zbiegł się u mnie z lekturą książki "Krzyk w Niebiosa" A.Rice (polecam), gdzie akcja, między innymi, toczy się w Neapolu. Pięknie oddałaś atmosferę tego miejsca, pięknie oddałaś nastrój wieczoru - aż czułam gorące powietrze, zapach morza, słyszałam te wszystkie odgłosy spoglądając razem z Carlislem ze wzgórza, widziałam migoczące światła w ciemności. Twój opis bardzo przemawia do wyobraźni. Pięknie też opisałaś emocje Carlisle'a i wewnętrzną walkę.
A Aro jest tak bardzo Arowaty... również wspaniały. Wspaniale nakreśliłaś postacie, bo i Solimena jest wyrazisty. Znakomicie też dobrałaś piękny cytat.
A przede wszystkim - miałaś znakomity pomysł.
Nie wiem, co jeszcze powiedzieć ci BB - bo mogę się tylko rozpływać w zachwycie. Pojedynkować się z tobą było dla mnie zaszczytem. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Susan
Administrator
Dołączył: 08 Sty 2009
Posty: 5872 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 732 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Nie 21:04, 07 Mar 2010 |
|
Mam nadzieję, że pozwolisz, że skomentuję tylko ostatnią mini? Chodzi mi mianowicie o Obraz. Za resztę zabiorę się innym razem. Czytałam je, ale ten ostatni tekst mam tak jakby na świeżo obcykany, więc naskrobię parę słów o nim A kiedyś kopnij mnie w zadek, żebym skomentowała resztę.
Obraz to świetny tekst. Zresztą miałam Ci serdecznie pogratulować wygranej. Miniaturka bardzo mi się spodobała i idealnie trafiła w moje upodobania.
Urzekła mnie kreacja Carlisle'a, który w tym tekście nie jest jeszcze tak opanowany jak w sadze. Krew go jeszcze kusi, przebywa z Volturi i jest jakby na ich usługach. Dopiero pod koniec dochodzi do niego to, że chce pomagać ludziom, że nie chce być taki jak Aro i jego kompani. Nie podoba mu się ich postawa i nie chce tak skończyć.
Spodobał mi się pomysł z Solimeną. Świetnie to wymyśliłaś. To ogromny plus Twojej miniaturki. Na początku nie ma weny, lecz gdy widzi Carlisle'a chciałby go namalować. Czyli wampir go natchnął. I potem stworzył obraz dla Volturi. Niestety jego historia po zakończeniu prac nad malowidłem nie potoczyła się chyba po jego myśli. No i jego córka. Biedna dziewczyna. Zrobiło mi się jej żal. Jednak dzięki spotkaniu z nią, Carlisle zrozumiał, że chce pomagać ludziom. Jakiś plus tej sytuacji. Dzięki Tobie dowiadujemy się, co pchnęło go do tego, by zostać lekarzem.
Motyw z samym obrazem również bardzo mi się spodobał. Fajnie, że to wykorzystałaś.
Piszesz bardzo ładnie. Twoje opisy mi się podobają. Kreacje bohaterów wychodzą Ci świetnie. Klimat miniaturki jest boski. Czyta się płynnie i z ogromną przyjemnością.
Brawa dla Ciebie :* |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
offca
Zły wampir
Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 54 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo
|
Wysłany:
Pią 20:53, 19 Mar 2010 |
|
ach, zanim zapomnę: GRATULACJE! Jestem z ciebie dumna (i przepraszam za brak ocen )
Aleś mi się wpasowała, dziewczyno. Wczoraj skończyłam czytać Schizofrenię Kępińskiego - jestem na świeżo z problemem Oprócz tego Ozzanar przyjemnie kojarzy mi się z Bestiami Kossakowskiej więc wczułam się w klimat jak rzadko.
Przede wszystkim świetny wstęp. Czasem zabieram sie do czyjegoś tekstu i odpadam, zniechęcona już pierwszymi zdaniami. Twój początkowy akapit przykuł mnie do monitora, co najmniej jakbym sama przymarła do fotela. Dalej śledziłam rozwój akcji z zainteresowaniem i z pełną satysfakcją uśmiechnęłam się na widok schozofrenii, szpitala, Carlisla i ogółu pomysłu. Było dziwnie, było oryginalnie i było bardzo zgrabnie stylistycznie.
(swoją drogą, abstrahując od rzeczywistości - Anna zapewne dogadałby się z moją Ariną - chyba miały podobny problem... )
Pozdrawiam i gratuluję świetnego tekstu oraz raz jeszcze: wygranej :) |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
mTwil
Zły wampir
Dołączył: 20 Mar 2009
Posty: 345 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 80 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: O-ka
|
Wysłany:
Sob 20:21, 03 Kwi 2010 |
|
Korzystając z wolnej chwili, postanowiłam zawitać w Twoje progi. Przyznam, że byłam ciekawa tego, co mnie tu spotka. Znając tyle pochlebnych opinii, zastanawiałam się, czy podzielę zdanie innych. Nie mam niestety aż tyle wolnego czasu, żeby zaznajomić się ze wszystkimi miniaturami, w związku z czym postanowiłam wybrać tylko jedną - na pierwszy rzut oka najciekawszą. Nie powinno oceniać się książki po okładce, ale w tym wypadku tak postąpiłam. Ciekawe opisy, oderwane od codzienności, idealnie nakreślające klimat miejsca akcji, pozwalające przenieść się czytelnikowi w czasie i przestrzeni – mam oczywiście na myśli Obraz. Nie spodziewałam się, że tekst z gatunku pre-twilight może tak przypaść mi do gustu. Chciałabym również serdecznie pogratulować Ci pomysłu, bo zdążyłam już zapoznać się z warunkami pojedynku, na który to miniatura została napisana, i naprawdę wykazałaś się umiejętnością ukazania prostego tematu w ciekawym świetle.
Nie przepadam za opowiadaniami osadzonymi w innych realiach, w czasach odległych bardziej niż kilkadziesiąt lat, ale tutaj rzeczywiście śmiało mogę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem.
Spodobały mi się opisy zamieszczone na początku tekstu, które wręcz umożliwiały czytelnikowi podróż w odległe czasy.
Nierzadko zdarza się, że po kilku, kilkunastu linijkach miniatura zaczyna mnie nudzić. Chcę dotrzeć do końca, ale to nie dlatego, że chcę, ale dlatego że zwyczajnie jestem jego ciekawa. Bez żalu mogłabym ominąć środkową część. Przy Obrazie nie odczuwałam żadnego dłużenia się. Czytałam w pośpiechu, chwilę przed wyjściem i naprawdę nie mogłam się oderwać, przedłużałam czas w domu jak najdłużej tak, żeby tylko skończyć. I nie chodziło tu o zwyczajne zaliczenie kolejnego tekstu, szczególnie, że zabrałam się do niego już z zamiarem skomentowania. Zainteresowałaś mnie nim w takim stopniu, że uważnie pochłaniałam każde zdanie, bez również często pojawiającego się u mnie pomijania co mniej ciekawej linijki. Dążę do tego, aby podkreślić to, jak zgrabnie wyważyłaś akcję. Nie pojawiały się przesadnie długie i nużące opisy. Praktycznie przez cały czas coś się działo - to z pozoru rzecz, której naprawdę nie lubię - z reguły wolę rozwodzić się nad rozwlekłymi, metaforycznymi opisami - ale tu urzekłaś mnie swoim stylem.
Spodobała mi się kreacja Carlisle'a. Nigdy nie przepadałam za fan fickami, w których odgrywał główną rolę. Wydarzenia zamieszczone w mniej więcej tym czasie zawsze mnie nudziły, miałam do niego pewną awersję. Tutaj naprawdę go polubiłam. Przybliżyłaś nam tego bohatera na tyle, że po prostu dało się odczuć to, co w jego postaci najważniejsze. Muszę nawet przyznać, że nigdy nie patrzyłam na niego z takiej perspektywy - na człowieka, który rzeczywiście żył w tamtych czasach i uczestniczył w podobnych zdarzeniach. Nie dała mi tego nawet sama Saga. Śmiało można nazwać ten tekst udaną łatką.
Nie sposób pominąć też Solimena, który - jak mogę teraz jedynie mniemać, bo moja pamięć do szczegółów często zawodzi - został wspomniany już w Zmierzchu. Tam nie zwróciłam na niego najmniejszej uwagi. Tu za to ciekawe jest to, że głównym bohaterem nie była tylko postać kanoniczna, Carlisle, ale również ta spoza, niby całkiem nieznacząca.
Mogę żałować jedynie tego, że tak mało napisałaś o Sofii. W całym opowiadaniu nie odegrała zbyt wielkiej roli, chociaż jej pojawienie się poniosło za sobą znaczne konsekwencje, i to jedyna rzecz, której mi zabrakło. Pozostał mały niedosyt, ciekawość co do jej historii. Dodam też, że gdyby nie ona, opowiadanie to byłoby idealne. Wprowadziła mały zamęt, który naruszył idealne uporządkowanie. Zanim nie pojawiła się osobiście, wszystkie fakty były przejrzyste, nie pojawiały się żadne niedomówienia i traktowałam to jako główną zaletę tej miniatury. Potem poznaliśmy Sofię, jak to kobieta - namieszała i zburzyła moją harmonię.
Używasz ciekawego i bogatego słownictwa, które wprowadza pewien patos, ale jest on odpowiednio wyważony. Nadaje prostym i przejrzystym zdaniom przyjemnego klimatu. To kolejna rzecz, za którą chciałabym Cię pochwalić. Cały tekst czytałam z ogromną przyjemnością i jeszcze większym zaciekawieniem.
Pojawiło się niestety sporo błędów. Mam nadzieję, że nie będziesz miała mi za złe tego, że je wypisałam, ale jeśli zależy Ci na doskonaleniu warsztatu, myślę, że je przeanalizujesz.
W dolinie miasto powoli szykowało się do snu.
(...)
Spokojnie zaczął schodzić ze wzgórza, kierując się ku pierwszym zabudowaniom uśpionego Neapolu.
Widzisz małą sprzeczność? Oba zdania dzieli zbyt mała odległość, aby się to nie gryzło.
Francesco Solimena pracował wytrwale przez ostatnie kilka miesięcy. Kończył swoje ostatnie dzieło – alegoryczny fresk w kościele San Paolo Maggiore, przedstawiający scenę rzezi rodziny Giustinani na Chios – dopieszczając go wiele godzin. Był niezadowolony ze swojej pracy.
Powtórzenia.
Zsunął kaptur, tak, by mężczyzna mógł zobaczyć jego twarz. Jego mądre, lśniące złotem oczy, w skupieniu wpatrywały się w Solimenę. Wampir nie chciał go przestraszyć. Pragnął jedynie porozmawiać z artystą. Przybył do Neapolu właśnie z jego powodu. Nocni mecenasi sztuki łaknęli jego talentu.
Powtórzenia, poza tym zbędne przecinki. W pierwszym przypadku do wyboru – jeden z pewnością do wyrzucenia.
Bursztynowo – złote oczy (...).
Spacje przed i po łączniku zdecydowanie zbędne.
Uwiecznić ją w tysiącach portretów.
(...) na tysiącach portretów.
Zaznaczone przecinki zbędne.
Strzegli je przed, wytaczającymi się z oberży w oparach słodkiego wina, drobnymi złodziejaszkami, wspartymi na krągłych ramionach tanich dziewek.
Przez moment zastanawiał się, czy aby ten aksamitny, rozbrzmiewający niczym najpiękniejsza muzyka głos, nie uroił się jedynie w jego głowie.
Na tle innych pań jej delikatna, nieśmiało rozkwitająca uroda, była niczym nieoszlifowany diament.
- Moja córka, Sofia. – Solimena z dumą przedstawił towarzyszącą mu śliczną niewiastę, Carlisle’owi.
Smutne, przepełnione bólem oczy, jarzyły się niezdrowym blaskiem.
Aro, a wraz z nim Kajusz, Marek i cała świta, powoli opuszczali salę balową.
Tutaj za to przecinków zabrakło.
Natchnienie wróciło z mocą silniejszą, niż kiedykolwiek do tej pory doświadczał.
Suma, jaką podawał w liście niejaki Aro, była dla Solimeny oszałamiająca, ale nie to liczyło się w tej chwili dla niego najbardziej.
- Czy byłoby to nadużywaniem gościnności, jeśli przybyłbym ze swoją córką, Sofią?
Pierwsze promienie wschodzącego słońca wdarły się do środka, oświetlając, wiszące w centralnym miejscu, ostatnie dzieło Solimeny.
Aro, niewzruszony obojętnością Carlisle’a, perorował, nadal wpatrując się w obraz.
Gość honorowy, Francesco Solimena, przybył na bal jako jeden z ostatnich, nieco onieśmielony wystawnością i hojnością Volturi.
- Mój drogi przyjacielu, widzę, że ukrywasz przede mną to cudowne stworzenie.
Coraz wyraźniej dostrzegał przepaść między jego wizją nieśmiertelności, a przekonaniami wyznawanymi przez Volturi.
Zabrakło podwójnego –ii.
Dostrzegł, że wampir zaniepokoił się jego nagłym przybyciem. Uśmiechając się zwycięsko, ujął jego dłoń i przymknął na moment oczy.
Jego wyostrzone, wampirze zmysły potrafiły dostrzec i wyczuć chorobę. To było jego przeznaczenie.
Powtórzenia.
- Oh, szkoda by było takiego ślicznego klejnotu.
O wiele lepiej prezentuje się och.
Pozdrawiam serdecznie i życzę Wesołych Świąt,
mTwil. |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez mTwil dnia Sob 20:37, 03 Kwi 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
AngelsDream
Dobry wampir
Dołączył: 17 Sty 2009
Posty: 591 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 108 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
|
Wysłany:
Śro 18:51, 07 Kwi 2010 |
|
Jestem pewna, że się mnie tu nie spodziewasz. Dlatego się pojawiam. Nie czując presji, mogę komentować dużo płynniej. Bez konieczności zastanawiania się, czy napisałam pod tekstem dostatecznie długi wywód. Tym bardziej, jeśli wiem od Ciebie, że w pewien sposób - pośrednio, ale jednak - odpowiadam za treść Twojej miniatury. Ozzanar miał szczęście być tym tekstem, który został przeczytany na głos. W ten sposób mogłam wyczuć o wiele więcej, żaden detal nie umknął ani mi, ani mojemu partnerowi. Powiedzmy, że to taka nasza tradycja. W ramach akcji: Poczytaj mi, skoro ja nie mam na to czasu. Nie ukrywam, że byłam ciekawa jego reakcji, nawet bardziej niż własnej. W pewnym momencie zwrócił uwagę na styl i dobór słów i myślę, że miał rację - to podobne lawirowanie między opisami, jakie widzę u siebie, wybacz. To nie wytykanie, przeciwnie. W ten sposób pisze wielu autorów - metoda pozwala na kreację dowolnego świata, z emocjami, kolorami i dynamiką. Przy zastosowanej budowie klamrowej, podkreślonej dodatkową zmienną narracją zazgrzytały mi pojawiające się gdzieniegdzie powtórzenia. Poproś Dzwoneczek, żeby w Twoich tekstach zwróciła na to szczególną uwagę. Co mi się podobało? Smok i jego wygląd, wplecenie w tekst Alice. Nie do końca przekonały mnie wszystkie formalności, papierki, lekarskie rozmowy. Gdybym nie była pewna, że Ozzanar wróci, nie wiem, czy miniatura miałaby dla mnie taki urok. Chyba zmęczyła mnie taka postawa Carlisle'a, inna rzecz, że podejście ordynatora uważam za całkiem naturalne dla lekarzy, którzy się wypalili. To zawód, który obciąża psychikę. Szczególnie, gdy mówimy o psychiatrii. Sama ostatnio poruszyłam temat urojeń, ale ujęty od innej strony i zdaję sobie sprawę, że ludzi zawsze będzie fascynowało "wariactwo" i inność. Próbujemy to zrozumieć, rozłożyć na czynniki, choć wymyka się logice, podobnie jak magia, smoki, wampiry lub elfy. Nie dziwi więc połączenie jednego z drugim u Ciebie. Wydaje się naturalne i dopasowane. Zakończenie miniatury od pewnego momentu było nieuchronne i trochę mnie przygniotło, ale wybrałaś słusznie. Gratuluję dobrego tekstu, życzę powodzenia w dopracowywaniu stylu. Mam nadzieję, że się ucieszysz z mojego wpisu.
AD |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez AngelsDream dnia Śro 20:31, 07 Kwi 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Czw 17:11, 06 Maj 2010 |
|
Dedykuję Suszakowi, w podziękowaniu za cudowny pojedynek.
Beta: Niesamowita i moja ulubiona! Dzwoneczek
Sankt Petersburg
Kłęby oparów mącą myśli i wzrok,
Oślizgły knebel wpychają do ust,
Skarby w zasięgu rąk, ale spowite mgłą –
milcząca mgła strzeże tajgi jak stróż.
W. Wysocki, Mgła.
Listopad, 1904 r.
Mgła otuliła śpiący Sankt Petersburg. Unosiła się nad rzeką łagodnie, powoli przenikając w każdy, nawet najmniejszy zaułek miasta. Spowijała szarym, nieprzyjaznym obłokiem wiszące mosty, na których zaledwie tliły się uliczne latarnie. Oblepiała lepkimi mackami barokowe, złote kopuły wyniosłych pałaców i wnikała oślizgłą wilgocią w obskurne podwórka nadnewskich oficyn.
Otoczony gęstymi oparami, ponury Kazański Sobór skrywał w swej monumentalnej fasadzie nieprzyjazne cienie. Naprzeciw niego straszyła wyblakłymi kolorami cerkiew, zbudowana w staroruskim stylu. Jej mury przesiąknięte krwią zastrzelonego cara Aleksandra zdawały się w dostojnym milczeniu skrywać tajemnicę mordu.
Powóz zaprzężony w dwójkę gniadych koni w pośpiechu przemknął po Newskim Prospekcie, kierując się w stronę Pałacu Zimowego. Tętent kopyt taił w swoim przerażającym dudnieniu strach. Zwierzęta wydawały się galopować na oślep. Ich chrapy rozszerzały się niespokojnie, a narowista natura nakazywała zuchwałą ucieczkę. Stangret siedzący na koźle nerwowo ściągał lejce i smagając batem, próbował zmusić konie do posłuszeństwa. Wypita tego wieczoru wódka dodawała mu głupiej odwagi i mamiła umysł brawurą.
Ciemny cień zatopiony w szarej mgle, wśród kolumn Kazańskiego Soboru poruszył się nagle. W zawrotnym tempie przenikał pod murami kamienic, pozostawiając po sobie jedynie lodowaty powiew śmierci. Dotarł do celu. W niedbałej pozie oparł się o majestatyczny pomnik Jeźdźca Miedzianego. Jego twarz skrzywiła się w złowieszczym uśmiechu. Lśniące, czarne tęczówki wpatrywały się przez moment z ironią we wzniosły monument cara Piotra I, zwanego Wielkim. Ludzie w swych ułomnych umysłach nadają zdecydowanie zbyt przerysowane przydomki własnym przywódcom.
Dobiegł go znajomy tętent szaleńczej melodii, wygrywanej na ulicznym bruku przez spłoszone konie. Ledwie powóz wyłonił się z mgły, zwierzęta stanęły dęba, przerażone zapachem mrocznej postaci zagradzającej im drogę. Wampir nawet nie zwrócił na nie uwagi. Doskoczył do zdezorientowanego stangreta i zatopił ostre zęby w jego tętnicy, rozrywając skórę i tkanki. Człowiek żył jeszcze, kiedy dostrzegł wściekły wzrok ogarniętych rządzą krwi i mordu szkarłatnych oczu. Stwór wykrzywił twarz w niemym wyrazie i z obrzydzeniem splunął krwią.
- Szto ty pił? Samagończyk?
Wprawnym ruchem skręcił kark śmiertelnikowi i ze wstrętem zepchnął zwłoki na bruk. Nie spiesząc się, a wręcz upajając wyczuwalnym strachem pasażera, zeskoczył z kozła i powoli obszedł pojazd. Konie zamarły w bezruchu, zahipnotyzowane komendą, która wkradła się w ich płytkie umysły.
Wampir, rozbawiony rodzącym się w ludzkiej świadomości przerażeniem, delikatnie zapukał w okno powozu. Po chwili drzwi uchyliły się nieznacznie z cichym skrzypieniem. Młoda kobieta, kosztownie odziana w długą, atłasową suknię i etolę ze srebrnych lisów, spojrzała na niego z lękiem czającym się w wyblakłych, niebieskich oczach.
- Bierz. – Podsunęła mu drogocenny naszyjnik, mieniący się w nikłym świetle intensywną zielenią szmaragdów. – Bierz, prawdziwe. Jestem damą dworu Aleksandry Fiodorownej.
Wykrzywił usta w niemym, bezlitosnym uśmiechu. Wzięto go za zwykłego rzezimieszka? Niezauważalnym dla ludzkiego oka ruchem znalazł się w środku powozu. Pochylił się nieznacznie ku wyciągniętej do niego kobiecej dłoni, jakby w szarmanckim geście pocałunku, i zanurzył zęby w słodkiej krwi, rozrywając żyły w nadgarstku. Przeraźliwy krzyk damy dworu przeszył wnętrze powozu. Zamarł na jej ustach, gdy wampir uniósł głowę i spojrzał na nią z pożądaniem. Szkarłatne tęczówki lśniły hipnotycznym blaskiem. Słyszał, jak oszalałe ze strachu serce mocno bije w jej ponętnej piersi. Obezwładniający, wszechobecny zapach świeżej, aromatycznej krwi mamił jego umysł. Zazwyczaj zabawiał się długo swoją ofiarą, zanim ją zabił, teraz jednak był na to zbyt głodny. Dostrzegł jeszcze w oczach kobiety świadomość nieuchronnie nadchodzącej, okrutnej śmierci. Jęknęła z bólu i wszechogarniającego jej ciało paraliżu wywołanego jadem. Złożył na jej ustach ostatni pocałunek i rozerwał jej gardło.
Car Piotr Pierwszy z niemą obojętnością przyglądał się tej scenie brutalnego mordu z kamiennego cokołu. Wampir, zanim zniknął w gęstej mgle, przystanął na moment i z drwiną spojrzał w wykutą w marmurze twarz wielkiego Romanowa.
- Cóż, mój drogi, przegrałeś. Twój ukochany Piotrogród jest teraz moim miastem. Miastem Constantina.
Styczeń, 1905 r.
Białe, krystaliczne płatki śniegu wirowały w powietrzu, tworząc z ulic Sankt Petersburga magiczne, roziskrzone aleje. Rosjanie nie lubili zimy. Głód i mróz zaglądał im w oczy wówczas częściej, nawet wódka nie rozgrzewała zmarzniętych rąk i nóg. I choć zamieszkiwali te ziemie ludzie hardzi, przyzwyczajeni przez wieki do wielu wyrzeczeń, wyzysku i twardej ręki carów, to o tej porze roku zwykły lud był już u granic wytrzymałości.
Constantin stał na uboczu, nie ujawniając swojej obecności, jak zwykle ukryty w cieniu. Coraz większy tłum gromadził się na Newskim Prospekcie przed Pałacem Zimowym. Mężczyzna bardzo dobrze wyczuwał silne emocje targające ludźmi: żal, lęk o przyszłość, czasem nienawiść. Krzyczeli o reformach w państwie, ale tak naprawdę domagali się godnego życia w swoim kraju.
Żołnierze i policjanci zaczęli strzelać w tłum. Kozacy na koniach tratowali ludzi, kosząc głowy robotników ostrymi szablami. Krew popłynęła wartkimi strumieniami po bruku. Zmieszała się ze śniegiem i błotem. Ciała tysiąca zmasakrowanych ofiar zaległy w głuchym milczeniu na promenadzie nad Newą. Mróz oszronił je z czułością ostatniego pocałunku.
Constantin bez najmniejszego ruchu przyglądał się krwawej rzezi, choć wszechobecny zapach posoki obłędnie drażnił jego nozdrza. Jad napływał mu do ust niczym wygłodniałemu zwierzęciu ślina, palił przełyk i gardło. Pragnienie bezlitośnie dawało znać o prawdziwej naturze drapieżnika.
Myślami zaczął nawoływać rannych, starając się omamić ich umysły obietnicą szybkiego odwetu. Wiedział, że dziś musi działać precyzyjnie. Tego dnia głód nie był najważniejszy, priorytetem było stworzenie adiutantów, pomocników. Zmierzch zapadł nad Sankt Petersburgiem tej Krwawej Niedzieli, kiedy Constantin rozpoczął realizację swoich nadrzędnych celów. Przemienił kilka najsilniejszych osób, w tym ciężko rannego Kozaka. Nakazał im pełne posłuszeństwo i oddanie. Oto, jak rodzi się jego potęga.
Zahipnotyzowani nowonarodzeni za kilka dni sami powinni go odnaleźć i oddać mu należną cześć. A tymczasem spojrzał po raz kolejny na swoje miasto, zastygłe w bezruchu po bestialskim mordzie. Tkwiło, spowite delikatnym, śnieżnym obłokiem, w oczekiwaniu na swego Pana.
Wampir westchnął i znieruchomiał na moment w cieniu złotej iglicy cerkwi. Przez chwilę dał się ponieść wszechogarniającej euforii. Rosja to piękny kraj. Kraj, w którym ludzkie życie było trywialnie tanim towarem. Ogólnie dostępnym produktem, tańszym niż kromka chleba. Ojczyzna carów jawiła się rajem dla nieśmiertelnych, wiecznie spragnionych świeżej, dającej siłę i moc krwi.
Władza, oto czego pragnął. Absolutna, niepodważalna, wszechpotężna. Dwieście lat żmudnej pracy nad sobą uczyniły zeń wyjątkowo potężnego wampira, obdarzonego nieprzeciętnym darem oddziaływania na innych. Teraz nastał jego czas. Epoka Constantina, naznaczona krwawym podbojem świata.
Grudzień, 1918 r.
Przemierzał bezkresne lasy tajgi już od kilku dni, jednak dopiero teraz natrafił na świeży ślad swojej ofiary. Umiejętność poszukiwania i odczytywania ukrytych dla zwykłego myśliwego znaków oraz nadzwyczajnie wyostrzone zmysły tworzyły z niego idealnego tropiciela. Był geniuszem w tej dziedzinie, co niejednokrotnie potwierdził, namierzając nawet najbardziej czujnie przyczajone i obdarzone darem kamuflażu wampiry. Tym razem również trafił na wyjątkowo godnego siebie przeciwnika.
Trzy dni podążał śladami Constantina, zanim trafił na właściwy trop. Przystanął w leśnej gęstwinie, ukryty wśród karłowatych sosen i pokrytych białymi czapami śniegu syberyjskich świerków. Przymknął oczy i wciągnął powoli mroźne powietrze w płuca. Jego nozdrza delikatnie zadrżały. Całkowicie skupiony na tej czynności, bezbłędnie wyłapywał wszystkie zapachy w promieniu kilkudziesięciu kilometrów: watahę wilków ucztującą po udanym polowaniu, rysia niespiesznie podążającego do wodopoju, sennie pomrukującego niedźwiedzia brunatnego czy parę głodnych jastrzębi krążących w poszukiwaniu ofiary. Gdzieś na obrzeżach tego rozległego terenu wychwycił znajomą, słodkawo-mdłą woń. Jego bezbłędny, analityczny umysł szybko i precyzyjnie zlokalizował przeciwnika, toteż ruszył na wschód ku rozległym wodom Bajkału. Tam, nad jego brzegiem czekało na niego przeznaczenie.
Demetri przemieszczał się bezszelestnie, w błyskawicznym tempie, cały czas pozostawał jednak niezwykle czujny i ostrożny. Podchodził swą ofiarę w sposób wyrafinowany i godny najniebezpieczniejszego z drapieżników. Nie chciał spłoszyć Constantina. Pragnął zaatakować z całkowitego zaskoczenia, a tym samym uniemożliwić wampirowi ucieczkę.
Trojka białych koni przemierzała w galopie leśną drogę biegnącą wzdłuż brzegu Bajkału. W ciężkich, drewnianych saniach, zdobionych złotymi kandelabrami i oświetlonych pochodniami, rozochocony niedawną krwawą ucztą Constantin bezwstydnie gładził po jędrnych piersiach piękną wampirzycę. Coraz bardziej podniecony zmysłowym ciałem swej towarzyszki, wyraźnie stracił trzeźwość umysłu i zwykłą czujność. Ten moment idealnie wykorzystał przyczajony Demetri. Zeskoczył z drzewa prosto na sanie, poderwał zdezorientowanego Rosjanina do góry, wbijając jednocześnie ostre zęby w jego bark. Constantin zawył z bólu, lecz zdążył odeprzeć kolejny atak przeciwnika. Konie, wyczuwając realne niebezpieczeństwo, spłoszyły się i w szaleńczym galopie pognały przez las. Demetri zeskoczył z sań, pociągając za sobą rywala. Przetoczyli się kilkanaście metrów po śniegu, roztrzaskując w miazgę pomniejsze krzewy i drzewa, wzbijając wokół siebie chmurę białego puchu i połamane gałęzie.
Tropiciel upadł na przeciwnika, przygniatając go swym ciężarem. Zacisnął dłonie na szyi Constantina, szykując się do ostatecznego ruchu, którym miał oderwać głowę wampira. Spojrzał z triumfem w oczy wroga.
- Dima… - usłyszał chrapliwy skrzek wydobywający się z ust pokonanego. Zawahał się przez moment. Tak dawno nikt nie nazywał go prawdziwym, ludzkim imieniem. – Dima, to ja, Kostia.
Demetri zwolnił morderczy uścisk. Wpatrywał się z coraz większym przerażeniem w znajomą, lecz tak bardzo zmienioną twarz. Minęły dwa wieki od czasu, kiedy widział ją po raz ostatni. Te bliskie sercu rysy, które na wieczność wryły się w jego pamięć. Pamięć człowieka. I mimo tego, iż dwieście lat był już nieśmiertelnym, niezatarte wspomnienie z ludzkiego życia w tej chwili powróciło do niego z ogromną siłą.
- Kostia – wyszeptał. – Bracie!
Styczeń, 1919 r.
Demetri stał ukryty w mroku drzew, nieopodal Placu Dekabrystów. Czekał. Wiedział, że niebawem się zjawią. Powoli nad miastem zapadał zmrok. Wieczorem ulice Sankt Petersburga pustoszały, przypominając martwe arterie.
Nadeszli od strony Newy. Odziani jak zawsze w czarne, długie peleryny z zarzuconymi na głowy kapturami, skrywającymi ich przerażająco blade twarze. Zbliżając się, tworzyli swoisty szwadron. Poruszali się bezszelestnie, z gracją odgrywając jedną ze swoich ulubionych ról. Demetri dobrze znał ten absurdalny teatr i sztukę, która właśnie się rozgrywała, zatytułowaną „Pluton egzekucyjny”.
Aro dał znak pozostałym, aby się zatrzymali i sam podszedł do niego.
- Otrzymałem twój telegram, który bardzo mnie zaniepokoił, przyjacielu.
Ujął dłoń wampira i przymknął na moment oczy. Demetri stał spokojnie, wiedział, że Aro musi poznać prawdę. Nie mógł zabić brata. A teraz także musiał go ochronić przed tymi, którym służył wiernie od tylu lat.
- Zadziwiające… - usłyszał szept przywódcy Volturi. – Nie mogę uwierzyć, przyjacielu, że dałeś się tak łatwo podejść. Ty? Jeden z moich najlepszych żołnierzy? Swoją drogą, to niebywałe, jaki intrygujący dar posiada ten Constantin. Zaprawdę, powiadam ci, pragnąłbym go poznać.
- Jak to, podejść?
- Oszukał cię. Zahipnotyzował, wpłynął na twój słaby umysł i zmienił postrzeganie rzeczywistego świata. On nie jest twoim bratem.
- Mylisz się.
Głos, który usłyszeli, dobiegał z góry. Spojrzeli obaj w stronę cokołu, na którym niestrudzenie od wieku car Piotr Pierwszy podrywał konia do galopu. Ciemna postać w klasycznym, galowym mundurze oficerskim, opierała się niedbale o pomnik.
- On jest moim bratem. Nazywa się Dimitri Nikołajewicz Kutuzow. Urodził się w 1640 roku w mieście, które dziś nosi piękną nazwę Odessa. Wtedy była to niewielka osada nad Morzem Czarnym, gdzie mieszkali zwykli, szczęśliwi rybacy. Pewnego dnia odebrano im wszystko. Bestialsko wymordowano ludność z powodu zwykłego kaprysu pewnego wampira. Pamiętasz, Aro?
Volturi skrzywił się nieznacznie. Nie spodziewał się bezpośredniej konfrontacji z Constantinem, który zdecydowanie stanowił poważne zagrożenie dla królewskiego klanu. Osiągnął zbyt wielką władzę. Całe terytorium Rosji należało do niego. Przez kilkanaście ostatnich lat zbudował małą, ale silną armię. Należało go zniszczyć lub zwerbować w szeregi. Choć taki dar zdecydowanie szkoda marnować. Dlaczego wtedy w Odessie nie zauważył takiego klejnotu?
Zza pomnika wielkiego Romanowa zaczęły wyłaniać się kolejne postaci. Stanęły w zwartym szeregu za swoim dowódcą. Aro nie lubił brudzić sobie rąk w bezpośredniej walce; ledwie dostrzegalnym gestem dał znak Jane do przypuszczenia ataku. Kilka sekund później, waleczni bojarzy zwijali się w nieprawdopodobnych bólach na bruku Placu Dekabrystów. Jedynie Constantin stał niewzruszony nadal w tym samym miejscu i zamglonym wzrokiem wpatrywał się pewnie w błyszczące furią oczy wampirzycy. Moc jej śmiertelnie groźnego spojrzenia powoli traciła na sile i żołnierze zaczęli podnosić się z kolan.
- Nie! – Przerażający krzyk Demetriego przeszył okolicę, ale było już za późno, by Constantin dostrzegł nowe zagrożenie. Alec zdążył unieruchomić wszystkich Rosjan. Aro podszedł do tropiciela i położył mu rękę na ramieniu.
- Wiesz, co muszę zrobić? Dam mu wybór i uwierz mi, przyjacielu, szczerze bym się ucieszył, gdyby przystał na moją propozycję. Jeśli jednak jest zbyt głupi lub zbyt zachłanny – zginie.
Demetri pochylił nisko głowę. Nie chciał patrzeć na unicestwienie brata, ale wiedział, że już nic nie jest w stanie zrobić. Nie potrafił mu pomóc. Zdawał sobie sprawę z tego, że Constantin nie zgodzi się na propozycję Aro, ale będzie próbował z nim walczyć. Ot, głupia ruska buta!
Wszystko wydarzyło się w ułamku sekund. Powietrze zawirowało, mrok rozjaśnił się intensywnym światłem białego ognia. Nastała przerażająca cisza.
- Żegnaj, Kostia – szepnął Demetri, przyglądając się szarej masie popiołu, którą powoli zaczął rozwiewać lodowaty wiatr.
Car Piotr Wielki z ironicznym uśmiechem na kamiennej twarzy przyglądał się, jak obce postacie w długich pelerynach rozpływają się we mgle. Miasto znów należało do niego. |
Post został pochwalony 2 razy
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Czw 18:06, 06 Maj 2010, w całości zmieniany 3 razy
|
|
|
|
offca
Zły wampir
Dołączył: 18 Paź 2008
Posty: 452 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 54 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: szóste niebo
|
Wysłany:
Pią 11:18, 28 Maj 2010 |
|
Wstyd i hańba! miesiąc prawie to tu wisi i pusto! Zakończywszy podły okres matur śpieszę więc rzucić słówko.
otóż ten tekst mogę śmiało ochrzcić Wenkiller. Pisałam coś sobie radośnie, zerknęłam nań i... wen sflaczał jak przekłuty balonik. Uwielbiam takie klimaty, jest w tej scenerii coś magicznego. No i bogactwo opisu, takie wysmakowane zdania, aż się udziela atmosfera. Naprawdę kawał świetnego tekstu, aż miło popatrzeć jakie talenty rozkwitają na tym forum :) Tylko gorzej potem wrócić do własnej pisaniny. Bo na chwilę się robi mdła w porównaniu z tą miniaturką. Słodzę? No może, ale mam dobry humor
w każdym razie: , że tak się wyrażę obrazem, bo mi słowa kołkiem stają
:* |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
Dzwoneczek
Moderator
Dołączył: 02 Lip 2009
Posty: 2363 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 231 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Warszawa
|
Wysłany:
Nie 12:53, 30 Maj 2010 |
|
Nie wiem, dlaczego tu takie pustki
Powiedziała ta, co sama się ociągała długo z komentarzem...
A to takie piękne opowiadanie.
Cóż mogłabym dodać do tego, co napisałam przy pojedynku?
Uwielbiam łatki do kanonu wszelkiego rodzaju. Jest to bardzo interesująca, klimatyczna łatka. Demetri jest postacią, o której mało się pisze, a szkoda. Bo myślę, że to bardzo interesująca postać. Samo imię powoduje, że człowiek od razu zastanawia się nad jego pochodzeniem i historią...
Wspaniale oddałaś klimat miasta i zimy, twoje postacie są niesamowicie żywe, opisy boskie, akcja wciągająca, a drugi plan staje się areną dopełniającą obrazu i wisienką na torcie - mam tu na myśli przede wszystkim wizytę Volturi.
Scena w karocy jest niesamowita, przerażająca i jednocześnie zmysłowa. Widziałam ją tak wyraźnie...
I niech cię nie zniechęca lenistwo komentujących, bo mam nadzieję BB że stworzysz dla nas jeszcze wiele takich pięknych miniatur.
Jak wspominam Genezę i widzę to opowiadanie - dokonałaś ogromnego postępu, twój styl stał się dojrzały, świadomy - wiem, że może sadzę banały, ale tak po prostu jest. Tam czułam niepewność, tu widzę wysmakowane, przemyślane zdania i tworzenie bardzo wizualnych obrazów. Uważam, że jesteś jedną z kilku osób, które tworzą najpiękniejsze opisy na tym forum. Ale przy tym umiesz też znakomicie prowadzić dialogi.
W tym opowiadaniu mam zastrzeżenie tylko do raptownego końca, ale to już wiesz, pisałam o tym przy pojedynku...
Życzę ci weny i radości z pisania.
Pozdrawiam
Dzwoneczek |
Post został pochwalony 1 raz
|
|
|
|
Robaczek
Moderator
Dołączył: 03 Sty 2009
Posty: 1430 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 227 razy Ostrzeżeń: 0/3
|
Wysłany:
Śro 0:36, 04 Sie 2010 |
|
Już po tym, jak nieelegancko wystawiłam Cię w Turnieju, wiedziałam, że przeczytam tę miniaturkę. Żałuję tylko, że tak późno się zmobilizowałam, choć mówią, że lepiej późno niż wcale. Niemniej jednak – bardzo Cię za to przepraszam. Wiem, jakie to uczucie, kiedy przeciwnik nie dostarczy swojego tekstu, a mimo to pewne okoliczności zmusiły mnie wtedy do przewartościowania ówczesnej listy rzeczy do zrobienia i napisanie miniaturki na Turniej było jedną z tych pozycji, które musiały z niej wylecieć. Raz jeszcze Cię przepraszam. I za niedostarczenie tekstu, i za zwłokę w komentowaniu Twojej pracy.
Muszę jednak przyznać, że teraz, gdy wiem już, jak wygląda Twoja miniaturka, nie żałuję, że nie zdążyłam napisać swojej. Otóż miałam pomysł zbliżony do Twojego; zobaczywszy cytat, jaki powinnyśmy wpleść w pracę, nie miałam pojęcia, co miałabym z nim zrobić. Nie chciałam pisać niczego silnie zakorzenionego w kanonie. I tak w mojej głowie pojawiła się wizja szpitala psychiatrycznego, a także schizofrenii, bo była to jedyna choroba, z którą wiedziałam, co zrobić, jeśli wiesz, co mam na myśli. Wolę nie myśleć o tym, jak mój tekst wypadłby w porównaniu z Twoim – bo spisałaś się naprawdę bardzo dobrze. Jestem zdziwiona, że do tej pory nie czytałam nic Twojego, gdyż z takim piórem z powodzeniem mogłabyś stać się jedną z moich ulubionych autorek. Mam nadzieję, że przygotowania do matury nie odetną mnie w zupełności od tego forum i że kiedyś jeszcze przeczytam coś Twojego.
Bo warto.
Bałam się tego, jak poradzisz sobie z tym tematem, może też po części tego, jak ja poradzę sobie z Twoim odbiorem tego tematu; mam na myśli schizofrenię. Jednak to, co przeczytałam, nie pozostawia mi żadnych wątpliwości – nie zabrałaś się do pisania tej miniaturki jak dziecko błądzące we mgle, tylko najpierw przemyślałaś to, co masz do napisania. Nie spłyciłaś tej kwestii, nie wyolbrzymiłaś jej, nie napisałaś tego w sposób, który budziłby w czytelniku niesmak czy przesadnie by go szokował. Odnalazłaś złoty środek i namalowałaś tę historię spokojnymi, łagodnymi barwami, a jednak widać, że wiesz, o czym mówisz, że znasz temat. Historia nie jest ułagodzona, lecz łagodna – nie musi szokować, by nosić znamiona wiarygodności i prawdopodobieństwa. Czyta się ją tak, jakby słuchało się suity Peer Gynt Griega (pisząc to, słucham Śmierci Azy). Przywodzi mi ona też na myśl twórczość Muncha, szczególnie Krzyk, ale i Madonnę, Wampira, a nawet Gwieździstą noc. Podczas lektury nie czułam niepokoju, jedynie trudny do uchwycenia smutek – wypływający ze mnie, nie z bohaterki; smakowałam radości i ulgi Anny, gdy poznała Ozzanara i później, gdy w jej życiu pojawił się doktor Cullen, cieszyłam się razem z nią, a jednocześnie było mi z jej powodu przykro. Nie budziła we mnie litości czy pożałowania – było mi przykro, bo wiedziałam, że świat, w którym żyje, nie jest prawdziwy. Ale przecież Anna tego nie wie, nie ma tej świadomości. I tak jak zawsze zastanawiam się nad tym, czy mój brat jest szczęśliwszy przez to, że żyje w świecie nierealnym, ale przynajmniej po części odpowiadającym jego oczekiwaniom i wyobrażeniom, czy nieszczęśliwy, ponieważ ceną, jaką za to płaci, jest konieczność izolowania go od świata realnego, od prozy codziennego życia (ale przecież nie wiem, w jakim stopniu zdaje sobie sprawę z tego, że jego świat jest nierzeczywisty i czy ma pojęcie, co traci, nie będąc częścią tej zwariowanej machiny, w jakiej codziennie się znajdujemy) – tak samo zastanawiam się nad Twoją Anną. Nie jestem do końca pewna dlaczego, jednak nie zrobiła na mnie wrażenia osoby nieszczęśliwej. Sądzę, że musiała odczuwać tęsknotę za Ozzanarem, za Alice, za całym tym światem, od którego ją odsunięto, przez co wydawała mi się melancholijna, ale nie smutna. Może przygnębiona. Jak to jest wejść w skórę schizofrenika? Nie wiem. Ty też tego nie wiesz, nie z autopsji, ale uważam, że naprawdę dobrze to oddałaś. Musisz być osobą empatyczną, skoro tak dobrze sobie z tym poradziłaś. Musisz być dobrym obserwatorem. Na pewno jesteś. To bardzo ważne, aby umiejętnie radzić sobie z otoczeniem, w jakim na co dzień się znajdujemy, ponieważ to w nim szukamy doświadczeń, punktów zaczepienia, układów odniesienia. To ono jest naszym warsztatem, z którego winniśmy czerpać pełnymi garściami, aby później poznane miejsca, ludzi, wrażenia, zapachy, smaki, uczucia przelać na papier. W owym przelewaniu na papier nie chodzi oczywiście o zachowanie prawdy literalnej – dosłowność w odwzorowywaniu charakterów, jakie znamy z naszego życia, dokładne odwzorowywanie doświadczonych uczuć etc. – ale o prawdę syntetyczną, czyli o wyciąganie ze znanych nam zachowań ludzkich tych nitek, które są nam akurat potrzebne do uszycia czegoś, o posiłkowanie się tymi uczuciami, których sami doświadczyliśmy, ale niekoniecznie w tych samych sytuacjach. To, co zapamiętamy z naszych codziennych obserwacji, odgrywa później istotną rolę w procesie twórczym. Oczywiście, niezwykle ważna jest wyobraźnia – jednak cóż nam po wyobraźni, jeśli nie poznaliśmy świata? Mamy przecież pisać o ludziach, o ich emocjach, uczuciach, musimy więc sami ich doświadczać i sami je poznawać. Zresztą ja mogę tylko teoretyzować, żadna ze mnie artystka, nawet gryzipiórek żaden, więc gdy się tak do Ciebie zwracam, mogłabym równie dobrze ojca uczyć dzieci robić. Ponieważ myślę, że masz te wszystkie potrzebne cechy: dobrego obserwatora, dobrego słuchacza, dobrego reportera, które pozwalają Ci wiernie odwzorowywać poznaną rzeczywistość i na jej bazie tworzyć również nowe światy. Myślę, że dzięki temu tak dobrze wczułaś się w położenie Anny, ale i w położenie Carlisle’a, którego także naprawdę dobrze wykreowałaś czy nawet w położenie Lloyda, który mimo że jest postacią jedynie epizodyczną, odgrywa tu swoją rolę; także Lloyda naszkicowałaś z wyczuciem i znawstwem.
Masz naprawdę dobre pióro, BajaBello, dobry warsztat. Napisałaś świetny tekst. Od początku tej miniaturki pokazujesz, na jak wysokim poziomie się znajdujesz: opis przeżyć Anny jest niesamowity, bardzo prawdziwy, choć nie chodzi mi tutaj o prawdziwość zdarzeń i faktów, lecz o prawdziwość doznań i wrażeń postaci. Do tego dochodzi niezwykle plastyczny opis Ozzanara, który bez wątpienia wymaga nielichej kreatywności (i znajomości tematu bądź zgłębienia go specjalnie na potrzeby tekstu – w obu przypadkach: rewelacja). Wspaniale radzisz sobie nie tylko z opisami, ale i z dialogami; odetchnęłam z ulgą, nie każdy tak sprawnie porusza się w obu tych obszarach. Naprawdę trudno mi zarzucić tej miniaturce cokolwiek: jest bardzo wyważona, świetnie się ją czyta. Ba, świetnie! Pochłaniałam ją z zapartym tchem, mimo że nie jest to przecież opowiadanie, w którym akcja pędzi na łeb na szyję. Po prostu tak mnie zaintrygowało i zafrapowało. Zachowujesz równowagę pomiędzy poszczególnymi elementami, poświęcając każdemu z nich tyle samo uwagi: opisom emocji, dialogom, kreacji bohaterów, kreśleniu sytuacji. Choć może tych pierwszych nieco mi zabrakło – nie zrozum mnie źle, nie brakowało mi emocji, ale, w minimalnym stopniu, ich opisów. Chciałam głębiej wejść w umysł jeśli nie Anny, to Carlisle’a. Ale to, co mi zapewniłaś, to naprawdę dużo. Kolejną rzeczą, jaką bardzo sobie cenię i jaką zawarłaś w swojej pracy, jest wyważona, przemyślana kompozycja – to naprawdę istotny element.
Może i Ozzanar nie niesie za sobą żadnego boomu, może i nie szokuje, może i nie znalazłam w nim niczego, co kazałoby zachłysnąć mi się powietrzem i wyjść z pokoju, aby ochłonąć, ale na pewno daje sporo do myślenia. Nie jest to miniaturka, o której zapomni się zaraz po przeczytaniu. To bardzo ładna praca, tak pod względem fabularnym, jak i warsztatowym. Piszesz naprawdę plastycznie, masz świetny styl, którego mogę Ci tylko pogratulować. Ha, gratuluję. W takim wypadku mogę Ci jeszcze życzyć, byś pielęgnowała swoje pióro, pracowała nad warsztatem, nie dała się zmanierować żadnym złym stylistycznym duszkom, tylko wciąż tworzyła tak piękne, obrazowe, skłaniające czytelnika do pochylenia się nad bohaterami i samym sobą historie. Gratuluję i dziękuję za bardzo dobry tekst oraz stworzenie nam okazji do przeczytania go. Oby tak dalej!
Na koniec pozwolę sobie jeszcze podzielić się [edycja:] kilkoma moimi sugestiami dotyczącymi kwestii, co do których miałam pewne wątpliwości. [Proszę mi wybaczyć poprzednie sformułowanie, to nie potknięcia, a raczej moje sugestie. Pardon, dziewczęta.]
— Otaczająca mnie feria barw niosła ze sobą przyjazne dźwięki.
— W oddali, na horyzoncie ta feria blasku niknęła w granatowych odmętach oceanu.
Feeria, nie feria. A po na horyzoncie dostawiłabym przecinek.
— Mój mózg nie istniał, był tylko wirującą, śnieżną zamiecią.
Osobiście pozbyłabym się tego ostatniego przecinka.
— Z barków wyrastały mu olbrzymie, powleczone cienką, przeźroczystą błoną, skrzydła.
A ostatniego przecinka w tym zdaniu to już nie tyle osobiście, ile kategorycznie bym się pozbyła.
— Myślałam, że smoki są niebezpieczne, pokryte łuską i zioną ogniem. – Odważyłam się skomentować jego niezwykły wygląd.
Tutaj pozbyłabym się kropki i napisała odważyłam małą literą.
— Z przerażeniem zdążyłam jeszcze dostrzec kilka par pałających ogniem, czerwonych oczu, kiedy smok wykonał gwałtowny zwrot i zaczął pikować w dół w szaleńczym tempie.
Tutaj usunęłabym przecinek przed czerwonych; przypadek podobny do zdania z zamiecią śnieżną. Chodzi o relacje między przydawkami.
— Jej napiętą, skupioną, do tej pory, twarz rozjaśnił najpiękniejszy uśmiech.
Jej napiętą, skupioną do tej pory twarz rozjaśnił najpiękniejszy uśmiech.
— Dla niego Anna Smith była zwyczajnie nienormalna, nieważne na jaką chorobę psychiczną cierpiała.
Proszę mnie zignorować, jeśli się mylę, ale powiedziałabym, że po nieważne powinien pojawić się przecinek.
— Ciii… już dobrze. – Uspokajał mnie swym kojącym głosem.
…dobrze – uspokajał mnie…
— Jeden z oprawców wbił kły w jego szyję, pazurami miażdżąc w pył trzy dumne, białe rogi.
…trzy dumne białe rogi. Tak bym to napisała.
— Widać, doktorze Cullen, że nawet taki autorytet w dziedzinie psychiatrii jak pan, może popełnić błąd w diagnozie pacjenta.
Przecinek po pan nie ma tu racji bytu.
Raz jeszcze dziękuję za niezwykle przyjemną lekturę i gratuluję napisania takiego tekstu!
Chylę czoła,
robak |
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Robaczek dnia Śro 20:40, 04 Sie 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
BajaBella
Moderator
Dołączył: 11 Gru 2009
Posty: 1556 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 219 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: z lasu
|
Wysłany:
Nie 22:04, 19 Wrz 2010 |
|
Wstawiam i ja swojego lemonka. Nie zbetowany, ale nie mam już do tego tekstu siły. Dedykuję wszystkim uczestniczkom Lemoniady. Byłyście wspaniałe!
NAMIOT
Bella drzemała spokojnie wtulona w jego ramiona. Ułożył się tak, by było jej najwygodniej. Westchnął cicho i przymknął zmęczone oczy. Przez chwilę walczył z ogarniającą go sennością. Nie chciał tracić ani minuty z tych najwspanialszych chwil w swoim życiu. Trzymał w objęciach dziewczynę dla której gotów był zrobić wszystko. Ogrzewał ją swym nadzwyczajnie ciepłym ciałem i przez jeden krótki moment przestał żałować, że jest zmiennokształtny. Teraz był po prostu szczęśliwy.
Bella sapnęła. Delikatnie, tak aby jej nie przebudzić, musnął dłonią lekko zaróżowiony policzek dziewczyny.
- Cii… śpij, maleńka. Jestem przy tobie – wyszeptał, a ona wtuliła się jeszcze bardziej w jego masywną klatkę piersiową. Usłyszał dochodzące gdzieś z oddali głuche warknięcie Edwarda, ale nie przejął się nim zbytnio. Ona tej nocy należała do niego i wampir musiał się z tym pogodzić.
Na zewnątrz namiotu śnieg dalej padał, a wiatr wygrywał w konarach drzew rzewną, usypiającą melodię, która zlewała się w jedność z nuconą przez Cullena kołysanką.
Kilka godzin odpoczynku przed walką dobrze mu zrobi. Zdążył jeszcze w półśnie spostrzec, że Edward bezszelestnie wymknął się z ich prowizorycznego schronienia, a potem odpłynął w słodki niebyt.
Przebudził się chwilę później, gdy Bella cicho jęknęła przez sen.
- Jake…
- Tak? – Spojrzał na jej przymknięte oczy i najdelikatniej jak tylko potrafił dotknął opuszkiem palca lekko nabrzmiałych ust, z których przed chwilą usłyszał swoje imię. Przyglądał się zachłannie drobnej twarzy dziewczyny, jakby próbował nauczyć się na pamięć tych subtelnych rysów: lekko zaznaczonych kości policzkowych, małego noska, ciemnych, klasycznie wygiętych łuków brwiowych i pełnych, zaróżowionych warg, stworzonych do pocałunków.
Pochylił się nad nimi, drżąc cały. Nie wiedział co się z nim dzieje. To było silniejsze o niego.
- Oh, Bells…- wychrypiał tuż nad jej ustami. Jego gorący oddech owionął jej twarz. Dostrzegł, że powoli otworzyła oczy. Czekoladowe, obiecujące słodycz tęczówki wpatrywały się teraz w niego w oczekiwaniu. Mógłby utonąć w jej spojrzeniu.
- Bells…
- Pocałuj mnie, Jake – szepnęła.
Przez chwilę myślał, że to wszystko jest tylko złudzeniem. Nie wierzył, nie potrafił…
Mocniej, niż by tego chciał ujął jej brodę i zmusił dziewczynę, by spojrzała mu prosto w oczy.
- Nie żartuj tak sobie ze mnie – warknął.
- Proszę, Jacob. Pocałuj
Świat zawirował mu przed oczami. Nie liczyło się już nic. Nie mógł dłużej opierać się spalającej go od środka gorączce. Łapczywie sięgnął do jej rozpalonych warg, rozchylając je w namiętnym, żarliwym tańcu dwóch zespolonych ze sobą języków.
Jego pierwszy pocałunek był nachalny, zaborczy. Gorące, spierzchnięte usta łakomie wpijały się w nieśmiało poddające się im dziewczęce wargi. Wyczuwały lekki opór, co podsycało tylko ich zachłanność.
To było niczym pożar. Palący ogień rozprzestrzeniał się w namiętnym szale, pieszcząc nieznane dotąd obszary. Delikatnie kąsał chłodne, lecz podatne na zmysłowe spalanie, gładkie policzki. Liznął jedwab skóry na szyi schodząc ku pełnemu tajemnic zagłębieniu obojczyka. Walka trwała. Dziewczyna broniła się jeszcze ostatnimi resztkami sił przed tą nieznaną mocą, lecz on nie przestawał. Z uporem burzył mur, wyzwalając drzemiący w niej erotyzm.
Jego usta stawały się coraz bardziej zuchwałe, a ręce łakomie odkrywały nowe rejony jej szczupłego ciała. Kiedy rozpaloną dłonią dotknął płaskiego brzucha i pogładził miękką, aksamitną skórę poczuł, że zadrżała pod wpływem tej pieszczoty.
Jej drobne palce zanurzyły się w jego potarganych włosach, a słodkie, zdeterminowane usta odnalazły gorące wargi i zaczęły łakomie smakować je w kolejnym zmysłowym uniesieniu.
Miał ochotę zawyć przeciągle. Ból pożądania dławił jego gardło, ale był niczym wobec tego, co działo się z jego męskością. Zakleszczył jej drobne ciało w swoich masywnych ramionach, przyciągając brutalnie do siebie. Jeśli zaraz nie przestaną - eksploduje!
- Jake. – Usłyszał jej cichy, zachrypnięty głos. – Chcę tego, Jake. Chcę ciebie…
- Bello…
Odsunął ją delikatnie od siebie. Ułożył się wygodnie, zakładając ręce za głową. Zmrużył oczy. Przyglądał się dziewczynie uważnie, jakby dokładnie analizował jej słowa. Jego przyspieszony oddech powoli się wyrównywał, a narastające napięcie w lędźwiach rozlewało się gorącymi falami po całym ciele. Pragnął jej tak bardzo, że przestraszył się, iż mógłby ją skrzywdzić. To było jednak silniejsze od niego. Świat przestał istnieć. Nie liczyło się nikt i nic. Hordy nowonarodzonych mogły przejść przez Forks, zrównując miasteczko z ziemią - dla niego nie miało to w tej chwili żadnego znaczenia.
- Jak bardzo tego chcesz? – zapytał tylko.
Nie odpowiedziała. Wciąż patrząc mu w oczy zaczęła niezgrabnymi, zziębniętymi palcami rozpinać sobie bluzkę. Jeden guzik, drugi guzik, trzeci… Warknął niecierpliwie. Uśmiechnęła się do niego onieśmielona, ale nie przestała się rozbierać. Zrzuciła ciepłą, flanelową koszulę i zadrżała. Cienka, bawełniana koszulka na ramiączka, którą miała na sobie odsłoniła jej szczupłe, delikatne ramiona. Niebieski kolor podkreślał jasny odcień jedwabistej skóry. Nie potrafił już dłużej panować nad sobą. Przyciągnął ją do siebie, siadając. Jedną ręką objął jej talię, a palce drugiej wplótł we włosy. Usta dziewczyny znów znalazły się niebezpiecznie blisko jego gorących, namiętnych warg. Oddawała mu teraz pocałunki z równą żarliwością.
Krew pulsowała mu w żyłach coraz szybciej, źrenice rozszerzyły się maksymalnie, a przyjemne napięcie w lędźwiach przerodziło się w trawiący zmysły płomień. Stracił już zupełnie nad sobą kontrolę. Zerwał z dziewczyny koszulkę. Przez chwilę przytulił ją mocno do siebie. Bał się, że jak tylko otworzy oczy i zobaczy jej drobne, kształtne piersi zakryte tylko koronkowym staniczkiem, oszaleje.
Słyszał głośne bicie jej serca. A może to było jego serce?
Poczuł jak niepewne dłonie Belli błądzą z ciekawością po jego plecach i karku. Jedna z nich zaczęła powoli przesuwać się w dół, wzdłuż linii kręgosłupa. Jej delikatny dotyk spowodował, że jęknął przeciągle. Mała rączka dziewczyny przesunęła się wzdłuż pasa i nieśmiało, ledwie muskając, dotknęła jego podbrzusza.
Gdyby świat się skończył właśnie w tej chwili, nawet nie miał by mu tego za złe.
Bella odepchnęła go lekko. Położyła się na plecach na grubym, miękkim śpiworze. Na jej zarumienionej twarzy błąkał się nieco speszony uśmiech.
Przez dłuższą chwilę po prostu się przyglądał, zachłannie pieszcząc wzrokiem każdy kawałek odsłoniętego ciała ukochanej. Chłonął zapach splątanych włosów opadających niedbale na ramiona dziewczyny. Powoli ustami smakował skórę na brzuchu, aż dotarł do pępka.
Kiedy jego mocne, ciepłe ręce wsunęły się za pasek jej spodni poczuł, że cała drży. Szybkimi, niecierpliwymi ruchami zdjął z niej dżinsy, a potem posadził sobie na kolanach, chroniąc przed lodowatym powietrzem w swych gorących ramionach. Siedziała teraz oparta plecami o jego nagi tors.
Odgarnął długie, ciemne włosy Belli i zaczął czule całować jej smukłą szyję. Jedną ręką przytrzymywał ją w pasie, a drugą sięgnął do nabrzmiałych piersi dziewczyny i zaczął je pieścić. Na początku delikatnie, łagodnymi ruchami, potem coraz mocniej, prawie brutalnie ściskając sutki.
Usłyszał jak jęknęła cicho.
Krew uderzyła mu do głowy, a ból pożądania napierający na twardego członka stawał się nie do zniesienia. Pragnął ją wypełnić sobą, posiąść jej ciało i scalić ze swoim, lecz na to ona też musiała być gotowa.
Rozchylił jej nogi i wsunął dłoń pod niebieskie, koronkowe figi. Z początku niezdarnie zaczął dotykać słodkiego łona, błądząc rękami również po wewnętrznej stronie ud. Kiedy jednak dziewczyna uniosła nieco biodra, zanurzył palce w jej ciepłej, wilgotnej kobiecości. Odchylił płatki, pieszcząc ją coraz głębiej, upajając się odkrywaniem tej tajemnicy.
Oddychała ciężko poddając się temu dotykowi, jeszcze bardziej niezaspokojona i łaknąca jego bliskości. Złapała go mocno za włosy, wyginając drżące z podniecenia ciało i wyszeptała:
- Kochaj mnie, Jake. Kochaj…
Mały namiot rozbity na wysokiej grani, opierający się z trudem zamieci i burzy śnieżnej, przynoszącej grad wielkości małych kostek lodu, był teraz dla niego najpiękniejszym miejscem na Ziemi. Punktem scalającym całą energię wszechświata. Strefą Słońca, którego żar stapiał ich ciała w miłosnym uniesieniu. Kręgiem naturalnej mocy, jaką mają w sobie kobieta i mężczyzna zespoleni namiętnością.
Położył ją na plecach, jedną ręką przytrzymując za rozkosznie miękkie pośladki. Wiedział, że pierwszy ruch powinien być mocny i szybki, tak aby sprawić jej jak najmniej bólu.
Pochylił się nad nią, przez cały czas patrząc z mieszaniną czułości i pożądania w jej oczy. W czekoladowych tęczówkach Belli dostrzegał bezgraniczną ufność, która dodawała mu odwagi.
Siła ich spleconych spojrzeń, przepełnionych wzajemną miłością i oddaniem, była tak ogromna, że pierwotny lęk, związany z utratą dziewictwa wydawał się dziewczynie tylko mrzonką.
- Zaboli – wyszeptał zachrypniętym głosem.
- To nic…
Pchnął. Raz, drugi, trzeci… Jego nabrzmiały, twardy członek ledwo wchodził w jej nienaruszoną, ścisłą kobiecość. W czarnych, powiększonych źrenicach Belli dojrzał bezmiar wiary w ich miłość. Nie odrywając od niej wzroku, zagryzł niespokojnie wargę.
Czwarty!
Krzyknęła. Zakrył głębokim, gorącym pocałunkiem rozchylone usta, nie przestając zanurzać się w niej coraz mocniej i pewniej. Długo skrywane pożądanie wypełniło doszczętnie jego umysł. Kochał ją gwałtownie, na granicy brutalności, jednocześnie pieszcząc jej ciało czułym dotykiem.
Poczuł jak staje się wilgotna, całkowicie gotowa na przyjęcie jego męskości. Oplotła mu biodra długimi nogami, dostosowując się do miłosnego rytmu. Erotyczny taniec ich rozgrzanych, spoconych ciał nabrał gracji.
Jego ruchy stały się spokojniejsze, głębsze. W silnym uścisku przytrzymywał obie ręce nad głową dziewczyny, rozkoszując się jej bezbronnością i oddaniem. Pieścił gorącym językiem zaczerwienione sutki, z zachwytem dostrzegając jak twardnieją pod wpływem okazywanej im czułości.
Jęknęła cicho, oddając się mu bez reszty. Bliskość ich nagich, splecionych ciał działała jak narkotyk. Zachłannie czerpali z siebie zniewalającą magię pierwotnych instynktów, upajając się wzajemnym ogniem ogarniającym zmysły.
Poczuł rozlewający się żar w lędźwiach. Mocnym, gwałtownym ruchem wszedł w nią po raz ostatni. Narastające napięcie wybuchło falą ekstatycznych skurczy. Na krótką chwilę jego umysł odłączył się od ciała. Szybował wśród gwiazd unosząc ze sobą ukochaną. Był Bogiem. Wszechświatem. Spełnieniem.
Wiatr zawył przeciągle. A może to był Seth? Tuląc w błogim ukojeniu do siebie Bellę nie przejął się tym zbytnio. Zasypiając miał wrażenie, że Edward znów cicho gwiżdże kołysankę.
Warknął.
Odejdź, stary. Ona jest moja. Przykro mi, że wszystko słyszałeś, ale przynajmniej znasz prawdę.
Obudziły go pierwsze, wdzierające się do namiotu promienie słoneczne. Zmrużył oczy. Jak przez mgłę dostrzegł Cullena zastygłego w kącie, przyglądającego mu się z rozbawieniem na nieskazitelnej twarzy. Odruchowo przytulił śpiącą jeszcze Bellę mocniej do siebie.
Co, do cholery, robi tu po tym wszystkim ten wampir?!
- Przykro mi, stary, ale miałeś tylko bardzo kłopotliwy dla mnie sen – mruknął Edward, uśmiechając się do niego z ironią.
Poczuł się tak, jakby ktoś właśnie roztrzaskał na jego głowie ulubiony, kryształowy wazon Sue Clearwater. Gwiazdy rozbłysły na firmamencie i zgasły, spadając w otchłań.
Sen. To był tylko piękny sen. |
Post został pochwalony 1 raz
Ostatnio zmieniony przez BajaBella dnia Nie 22:06, 19 Wrz 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|
|
|
mermon
Wampir weteran
Dołączył: 24 Sty 2009
Posty: 3653 Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 177 razy Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Kraków
|
Wysłany:
Nie 22:59, 19 Wrz 2010 |
|
Hahaha, BajaBella, cudny ten Namiot! Żałuję, że tego wcześniej nie przeczytałam i że nie wpadłam na pomysł by o namiocie napisać w konkursie lemonkowym. Mogłyby być dwa namioty! Ten temat jest tak inspirujący, że można sobie pofolgować.
Przez cały czas czytając miałam ochotę krzyczeć - "to nie możliwe, Edward by nigdy nie wyszedł z namiotu, Bella by nigdy nie chciała seksu z Jacobem, wiedząc, że Edward jest w pobliżu. Jacob by tego też nie zrobił z tego samego powodu!". Wiedziałam, że to musi być sen. Ale jaki on był przyjemny. Odważnie to napisałaś, a jednocześnie subtelnie. Świetnie wczułaś się w męskie erotyczne doznania Jacoba, skąd tyle o tym wiesz, konsultowałaś się z jakimś facetem?
"Miał ochotę zawyć przeciągle" - Ten tekst jest niezły! Szkoda, że nie zawył, ale wtedy wyszłaby komedia.
Fajnie to napisałaś Czytając sagę czekałam na coś takiego, może nie aż tak dosadnego, to byłoby niemożliwe w wykonaniu Stephanie, ale coś zbliżonego mogłoby być. Choćby jak u ciebie - opisanego jako sen, albo marzenie na jawie.
Gratuluję. |
Post został pochwalony 0 razy
|
|
|
|
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB
© 2001/3 phpBB Group :: FI Theme ::
Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
|
|
|